6/16/2014

Mr. Cho, koreański magnat nieruchmości

Historia zaczyna się niecałe dwa tygodnie temu, a powodem jej powstania jest spraw i problemów różnorakich kilka. Seulska egzystencja mojej skromnej osoby nie napawa optymizmem w terminach poniedziałek - piątek każdego tygodnia jaki kalendarz raczył zaserwować w ciągu roku. Dlaczego tak jest? Ano dlatego, że Seul, jak powszechnie wiadomo i powszechnie przyjmują tutaj,  jest mekką korków drogowych. I pomimo, że rekord Guinessa w długości korka drogowego nie należy do Seulu (niedawno przejęło go Sao Paulo - ponad 300 km, wyobraźcie sobie, że stoicie w korku tuż za wylotem z Wrocławia, a celem waszej podróży jest podwarszawski Pruszków, bo ot postanowiliście odwiedzić Masę:), to myślę, że owe miasto, chociaż posiada bardzo rozwiniętą infrastrukturę zarówno drogową jak i kolejową, plasuje się w ścisłej czołówce jeśli chodzi o najniższe prędkości poruszania się pojazdem samochodowym w godzinach tzw. "szczytu" czyli od godziny 0:00 do godziny 23:59. Dziwne? Nie! W Seulu szczyt na drodze jest zawsze :)

Jak już wcześniej przyszło mi się żalić, tak teraz pozwolę sobie to powtórzyć, iż moja codzienna droga do pracy to w zależności od kilku zmiennych (obecność opadów wszelakich, natężenie ruchu, ilość osób chcących sobie podłubać w nosie stojąc na sześciopasmowej drodze itd.) od 75 minut do nawet minut 120. I mogę z całą stanowczością powiedzieć, że nie byłbym sobą, gdybym obecny i zastany tuż po moim przyjeździe stan rzeczy zaakceptował. Co to, to nie. W tym momencie trafiamy do sedna niniejszego wpisu, a mianowicie do procesu, który postanowiłem przeprowadzić wraz z kolegą, co by podnieść lekko poziom naszej marnej (może nie do końca, ale na pewno skomplikowanej), koreańskiej egzystencji.

Mniej więcej dwa tygodnie temu więc postanowiliśmy poszukać wymarzonego lokum nieco bliżej naszego wspaniałego miejsca pracy, co by zaoszczędzić parę minut z tych około czterech godzin spędzanych codziennie w firmowym dyliżansie, komunikacją zbiorową będącym. Z racji tego, że praca jest jaka jest , a ilość czasu wolnego w pracy graniczy z czasem wpisywanym w grafiku, mogliśmy bezgranicznie poświęcić się zadaniu, które sami sobie wyznaczyliśmy. Tak oto rozpoczyna się historia "Poszukiwania lokum w Korei".

Wynajem mieszkania w Korei, kiedy jest się obcokrajowcem nie jest sprawą z gatunku tych "najłatwiejszych". Szczególnie w przypadku, gdy większość "uzgodnień" (cokolwiek autor miał na myśli) próbuje załatwiać się przez Internet lub telefon. W tym momencie zaczyna się moja znajomość z człowiekiem o danych osobowych Yb Cho. Człowiekiem jak się później okazało bardzo przyjaznym, ale też bardzo specyficznym. Dlatego od początku znajomości z p.Cho wiedziałem, że sympatii i wzajemnej życzliwości nie będziemy sobie żałować, bo czego człowiek nie robi dla dobra "byznesu".

Uzyskanie wymarzonego lokalu rozpocząłem więc tam gdzie rozpoczynam większość rzeczy, jeżeli jakąkolwiek kwestię lub sprawę zamierzam doprowadzić w tym pięknym kraju do końca czyli w Internecie. Przeczesując czeluści sieci www, docierając do jednego i drugiego końca udało mi się odnaleźć agencję mieszkaniową o wdzięcznej nazwie "Star Realty", która należała do Koreańczyka wymienionego kilka linijek wyżej. Normalnie apartament, jakakolwiek nieruchomość nie kryje się pod tą nazwą, w Korei to sprawa bardzo droga. Kto by się jednak przejmował skoro "firma płaci". Polak na emigracji wykazuje jednak zdroworozsądkowe zainteresowanie finansami i jak się okazało ja też takowe wykazałem.  Z wszystkich jednak zalet znalezionego u pana Cho "apartamentu" do największych należy zaliczyć odległość owego mieszkania od miejsca pracy, co tutaj było czynnikiem kluczowym oraz cenę, bo Polak zagramanicę jedzie trzepać piniądz, a nie tam się w luksusach tarzać. Jakby jednak źle nie było,  średni standard w Korei to i tak standard wyższy o dwa szczeble na drabince od polskiego. Biorąc pod uwagę stronę finansową owego przedsięwzięcia okazało się także, iż apartament oferowany przez "Star Realty" jest około 3 razy tańszy od obecnie posiadanego lokum w Seulu, więc zdroworozsądkowe myślenie nie pozwalało zaprzepaścić takiej szansy. Same zalety! Wypadało się tylko skontaktować z C i zapytać o szczegóły najmu.  

Rozpocząłem wymianę maili i telefonów z obywatelem Korei, który okazał się być byłym marynarzem i znał "Gdanck" (czyt. Gdańsk), bo kiedyś tam kotwicę z łodzi do Bałtyku rzucił. Na serio. 20 lat temu Cho zawitał kontenerowcem do Gdańska, a potem postanowił zostać rekinem finansjery poświęcając się bezgraniczne handlowi nieruchomościami.

Mieszkania w Korei, z racji obecności bańki spekulacyjnej na rynku nieruchomości (tej samej, która pogrążyła USA, a która zapewne już niedługo pogrąży Koreę Południową) należą  do tych z serii "kurewsko drogie". Jeśli chodzi o wynajem to może nie jest on jakoś przesadnie drogi, bo mieszkanie w konglomeracji seulskiej, na naszych warunkach, kosztuje około 2,5 tys. zł miesięcznie za całkiem przyzwoitą kawalerkę. Gdzie jest zatem haczyk? Kaucja. Przyzwyczaiłem się, że właściciel danej nieruchomości przy wynajmie żąda depozytu w wysokości 1-2 miesięcznego czynszu celem zabezpieczenia nieruchomości  na możliwość wystąpienia przyszłych szkód, które jak wiadomo "się zdarzają". Nie tutaj, zapomnij o dwumiesięcznej kaucji. Klasyczny depozyt za kawalerkę, którą mieliśmy zamiar wynająć u Cho, wynosi około 30 tys. zł czyli około 10 milonów wonów koreańskich. Tak. 30 tys.! I nie jest to najwyższa cena. Kaucje za luksusowe, 200-metrowe apartamenty dochodzą do 300 tys. zł. Prawdę mówiąc można za to kupić tutaj kawalerkę :). Chore, ale co tam, witamy w Korei.

W/w Cho poinformował mnie w odpowiedzi na pierwszego, zaczepnego maila, iż wynajem krótkoterminowy jest możliwy tylko w przypadku, gdy płacimy za niego z góry tj. czynsz za pół roku z góry, kaucja, wszelkie opłaty. Nie ma problemu. Firma płaci. Po kilku następnych wiadomościach udało nam się ustalić termin i miejsce spotkania z mitycznym panem Cho, który marynarzem był, a postanowił zostać magnatem na rynku nieruchomości w mieście Incheon. Zaryzykuję, pomyślałem, może nie pożałuję.

Pierwsze wrażenie ze spotkania z Cho? "Kurde, całkiem spoko gość". Nie myliłem się, okazał się niebywale w porządku, ale z jednym "ale". Zawsze tak jest. Nic nie może być perfekcyjne, bo by się przyroda zbuntowała. Co było nie tak z panem Cho? Dynamika działania. W każdym momencie, w którym Cho potrzebował użyć swojego smartfona lub też komputera wszystko szło niebywale szybko. Gorzej, gdy trzeba było zapisać coś na kartce. Wtedy Cho jakby wpadał w letarg, przechodził w tryb "Standby". Pierwsze spotkanie, celem omówienia wstępnych, podkreślam jeszcze raz - wstępnych szczegółów wynajmu i obejrzenia mieszkania zajęło ponad 4 godziny. Wiedziałem, że dynamitem pan Cho nie jest, ale to była lekka przesada.

Muszę przyznać, że wykazałem się niebywałą odwagą i odzyskałem trochę wiarę w ludzkość. Koreańsko - incheoński pośrednik, przedstawiony wcześniej jako "pan Cho" przedstawił warunki najmu, dał się lekko "znegocjować" więc należało przejść do konkretów. Jednym z nich było wpłacenie zaliczki, która w każdej szerokości i długości geograficznej jest uważana za element niezbędny do złożenia podpisu pod kontraktem. Tyle, że tutaj owego podpisu miało nie być, bo było nie było czasu na odwiedzanie pana Cho i spędzanie w jego biurze czterech godzin dziennie nie mieliśmy, dlatego wbudowanie pierwszego kamienia węgielnego pod umowę z nieruchomościowym Guzowatym Incheonu podpisaliśmy na tzw. klasyczny, polski "ryj". Przesłałem zatem 1000 zielonych amerykańskich na konto nieznajomej mi osoby (bo owe konto nie należy do Cho), w obcym kraju, nie mając ani jednego podpisu. Teoria był następująca i dobrze wszystkim znana - kto nie ryzykuje ten nie ma. Przynajmniej tak twierdził kumpel. Zaryzykowaliśmy. Klasyczne Polaczki.

Machina przyspieszyła jeszcze bardziej . Wymiana wiadomości także. Komplikacje zaczęły się w momencie, gdy okazało się, że apartament jest nieumeblowany i nie do końca zdigitalizowany, co znaczy, że nie ma w nim podłączenia do Internetu, co de facto wydało mi się kurwa nieprawdopodobne. Nie tutaj, to jest niemożliwe - pomyślałem. Myliłem się, znowu się myliłem.

Cho znowu okazał się, może nie do końca dynamicznym, ale jednak człowiekiem, który pewne sprawy w swoim kraju potrafi doprowadzić do końca i zaoferował wynajem mebli. W sumie z czymś takim spotykam się chyba po raz pierwszy. Można sobie wypożyczyć co się chce. Łóżko, krzesło, pufę, mikrofalówkę itd. Dokonaliśmy rezerwacji mebli, które dla nas wydawały się niezbędne, a Cho załatwił także zdigitalizowanie naszego apartamentu i podłączenie nam mega - super - hiper łącza za turbo - niską cenę. Złoto nie człowiek.

Dziś z Cho spotkałem się ponownie, bo okazało się, że trzeba za wynajem wymienionych wcześniej rzeczy i za ich rezerwację zapłacić z góry, jeśli chce się je mieć pewne, bo w przeciwnym przypadku, ktoś może nasze "king size bed" wypożyczyć i spać przyjdzie na sianie albo karimacie. Drugie spotkanie z Cho zajęło kolejne 3 godziny chociaż mieliśmy tylko przekazać pieniądze za wynajem wyposażenia i nic więcej. Ale przynajmniej poczęstowali kawą mrożoną, to jakoś się odbiło pozytywnie.

Na razie cała farsa związana z wynajmem mieszkania wygląda tak - niezbyt znany mi facet z Korei, podobno jakaś szycha na rynku nieruchomości lokalnie, były marynarz posiada około 10 tys. zł w walutach różnorakich, które należą do mnie i mojego kumpla. Ja i mój kolega posiadamy za to dwa kwity napisane na kolanie, które stanowić mają potwierdzenie tego, że Cho hajs przytulił.

I tutaj puenta. Dlaczego odzyskałem wiarę w ludzkość? Jeszcze się to okaże, ale mam wrażenie, że człowiek mnie nie oszuka, dlatego, że wykazuje duże zainteresowanie sprawą, utrzymuje kontakt i na dodatek nie sprzedaje żadnej ściemy. Mówi jak sprawy się mają. Albo płacisz Pan depozyt albo Pan spierdalasz. I koniec. Dlatego odzyskałem wiarę w ludzkość. Pomimo tego, że Koreańczycy sami w sobie nie przypadli mi do gustu, są jakby neutralni (czasami może trochę zbyt wkurwiający z tym swoim nieograniczonym spokojem ducha), to wysoce cenię ich za to, że nie potrafią oszukiwać. Potrafią sprzedawać drobne kłamstewka na każdym kroku, ale nie potrafią oszukiwać. Coś strzeże ich przed oszukaniem drugiego człowieka, nieważne czy to Koreańczyk czy ktoś spoza Korei.

I tutaj zakończę. Zobaczę czy sprawa mojego nowego lokum dosięgnie szczęśliwego końca czy przyjdzie mi moją teorię zweryfikować, ale na dzień dzisiejszy powoli odzyskuję wiarę w ludzkość :)


Peace. 

6/04/2014

Fabryka muzyki. I inne przeboje.

To już prawie miesiąc od kiedy wyruszyłem na kolejną podróż z cyklu "podbój świata przez Cebulaka". Uświadomiłem sobie także, że w ostatnich dniach jakby mniej redagowałem, mniej wspominałem więc  postanowione zostało, że dzisiaj naskrobać coś należy się, żeby i blog trochę odetchnął życiem.

Centrum Seulu w korkach
Z reguły zbyt wiele czasu na poznawanie tego, było nie było, ciekawego zakątka świata o nazwie Korea Południowa nie ma, a już na pewno nie w tygodniu dlatego jeśli takowy czas znajduję to udaje mi się to tylko w weekendy. Plan jest wtedy prosty. W miarę wcześnie o poranku tzn. jak się człowiek wyśpi/odeśpi po weekendzie udajemy się, wraz z moją Cebulową Kolonią z Polski, do wcześniej zaplanowanego miejsca, robimy kilka zdjęć. Nic  nadzwyczajnego. W weekendy przychodzi też czas na odwiedzenie knajpki z dobrym jedzeniem i piciem celem odbicia sobie wszelkich cierpień poniesionych w trakcie tygodnia w kantynie pracowniczej na budowie. Ale o tym za moment.

W ostatni weekend udaliśmy się wraz z kolegą, który utalentowany muzycznie jest i zwykł strunę szarpać, celem nabycia drogą kupna przedmiotu, który w naszych szerokościach geograficznych nazywany jest gitarą. Jako, że Jimi Hendrix ze mnie żaden, a i talenta muzyczne lubiły mnie omijać jak dieta Grycanki, nie potrafię ocenić czy dane "wiosło" (znam żargon) jest wiosłem dobrym czy też raczej produktem jakości lichej. Jak się jednak okazało, po kilku mniejszych lub większych przebojach, Seul jest punktem na mapie nadającym się do kupna gitary bardziej niż jakikolwiek inny. Niezależnie od tego co chcesz kupić - gitara, skrzypce, pianino i wszystko co lubi z siebie wymiotować dźwiękiem.  

Elektroniczne gadżety z Music Arcade
Nieopodal centrum tego kilkunastomilionowego molocha jakim jest stolica Korei Południowej znajduje się Nakwon-dong Music Arcade. A może to i nawet centrum tego molocha. Ciężko powiedzieć.Music Arcade to niepozorny z zewnątrz budynek, przypominający wielopiętrową fabrykę, w której małe azjatyckie rączki składając towary maści wszelakiej zarabiają swoje "azjatyckie dolary" i walczą o byt. Obdrapany, szaro - brązowy budynek, bez żadnych reklam, pośród zatłoczonych i wydzielających z siebie niemiły zapach, naprawdę z zewnątrz jest po prostu brzydki. Takie jest wrażenie. Nauczony doświadczeniami lat minionych wiem już, że nie warto oceniać rzeczy na podstawie pierwszego wrażenia, tym bardziej, że w przypadku tego miejsca czytałem, zanim tam dotarłem, kilka bardzo pochlebnych opinii. Można się zastanawiać  w jakim celu sprawdzałem informacje na temat tego miejsca skoro do muzykalnych nie należę, a nuty znaczą dla mnie mniej - więcej tyle samo co koreańskie pismo, czyli mówiąc kolokwialnie "kał", żeby nie napisać "gówno" - nie obrażając nut oczywiście. Ano powód jest jeden. NIGDY NIE UFAĆ CEBULAKOM. Gdy dany Cebulak oferuje Ci coś i mówi, że jest za darmo znaczy to minimum tyle, że gdzieś ukryty jest haczyk, gwiazdka, jest to grubymi nićmi szyte lub drobnym drukiem pisane. Jednakże i Cebulak potrafi czasami omyłkowo zaproponować Ci coś interesującego, za darmo i bez w/w haczyków. I trafiłem właśnie na coś takiego (zwycięstwo i w Tobie się tli...). Okazało się, że moja zasada ograniczonego zaufania cebulakowego nie znajduje tutaj zastosowania i mogę partycypować w tej cebulakowej eskapadzie. Ohohoho...  myśleliście, że tak łatwo? A c***a! Okazuje się, że haczyk był. Pikanterii całemu wydarzeniu dodawał fakt, że w jednym małym samochodzie marki Hyundai, model i30 znalazło się dwóch Cebulaków, a więc  tak zwane "onion ratio per square meter" czyli. nagromadzenie cebuli na metr kwadratowy obcowało z tym z jakim spotykamy się normalnie w Polsce. Nic dobrego to nie mogło wróżyć.

Do celu.

Ruszyliśmy. Seul, godzina 12:33, sobota. Jedziemy. Nie, za szybko. Wróć.

Seul, godzina 12:11, wsiadamy do samochodu i odpalamy koreański dyliżans zabarwiony na biało. Porządna fura nota bene.

Seul, 12:13. Pierwsza próba obsługi nawigacji zapełnionej koreańskimi krzakami. Dodam tylko dla wyjaśnienia, że wybrano język angielski jako język interfejsu.

Seul, 12:14. Próba nr 2. Bez rezultatów.

Seul, 12:29. Próba nr 13. Za nami 9 resetów, miliony odcisków palców na ciekłokrystalicznym wyświetlaczu koreańskiego cudu techniki cyfrowej czyt. GPS.

Seul, 12:33. Po około 22 próbach udaje się wpisać adres. Nie wiemy czy poprawny. Ale ruszamy, bo biały dyliżans obdarzony sympatyczną - automatyczną przekładnią wyrywa się jak konie na Wielkiej Pardubickiej.  Nasza nawigacja, wyposażona w niesamowicie seksowny i zmysłowy głos wysławiający się łamaną angielszczyzną twierdzi, że od punktu A (start) do punktu B (meta) odległość wynosi 11,3 km.

Cebulaki w korku
Ruszamy. Początek jest prosty, bo poruszamy się tą samą trasą co zwykle do pracy. Nie prowadzę, wolałem nie ryzykować :). Poprowadziłem w drodze powrotnej. Po przejechaniu około 3,5 kilometra okazuje się, że mamy wjechać na wiadukt, który jak się potem okazało jest kluczem i bramą do szybkiej podróży. Ale nie poddaliśmy się. Nie z takiej opresji wychodziło się cało. Dopóki walczysz jesteś zwycięzcą. Lubię te motywacyjne zdania. Dobrze oddają stan sytuacji, także tej, w której znalazłem się z polskim Hendrixem. Jedziemy dalej. Nie będę opisywał co się działo, bo z nudy wyprawiałem różne rzeczy jako pasażer. Wtajemniczeni wiedzą ocb. Jak powszechnie wiadomo najlepiej sytuację oddają liczby. Tutaj pragnę podać dwie z nich: 93 i 11,3 (tak, ta sama którą wymieniłem powyżej). Jednostką, która powinna stanąć za liczbą "93" jest "minuta". Otóż to. 93 minuty i 11,3 km. Z tym, że pierwsze 3,5 km pokonaliśmy w niecałe 5 minut. Finalnie 7,8 km w 88 minut. Wiatr targał moje blond loki. Wierzcie lub nie.

Finalnie jednak dotarliśmy do celu. Po drodze spotkałem około 5 tys. policjantów (nie wiem dlaczego, ale stały ich całe autobusy wzdłuż drogi, być może z 50 - 60 pełnych pojazdów). Ale to nieważne. Cebulaka nikt nie tyka. Tak przynajmniej głosi teoria. Powoli dochodzę do wniosku, że owa teoria jest całkiem słuszna.

Jedno ze stoisk w markecie muzycznym
Docieramy na miejsce, parkujemy nasz nowiutki, biały, koreański bolid i udajemy się na poszukiwanie upragnionego sklepu z przedmiotami produkującymi dźwięki. Finalnie udaje nam się, z nieocenioną pomocą wujka Google, dotrzeć do głównego wejścia "muzycznego budynku". Wchodzimy. Na pierwszy rzut oka nic ciekawego, kilka stoisk, kilkaset gitar, pewnie kilkadziesiąt fortepianów i mnóstwo innego sprzętu grającego. Kilka kroków naprzód. Okazuje się, że w lewo jest korytarz. I w prawo też jest. I na wprost też jest, ale krótszy. Na zewnątrz smród. W środku zapach muzyki. Dosłownie. Drewno, drewno, drewno. I kurz. Całkowicie ze sobą współgrające. Tutaj już jestem oszołomiony i mówię "k***a ile tego tutaj jest!!!". I rzeczywiście. Niezliczona ilość sprzętu grającego. Prawdopodobnie tysiące gitar, setki instrumentów klawiszowych, mikrofony, miksery, korektory, wzmacniacze, głośniki, okablowanie, akcesoria. Wszelkie marki. Wszelkie rozmiary. Wszelkie rodzaje. Co tylko chcesz człowieku. Muzyka na kilogramy. Tylko sam musisz ją stworzyć :).

Zamiarem kolegi - gitarzysty było kupienie sprzętu możliwie taniego tylko po to, żeby "odświeżyć palcówkę", a i przy okazji może czegoś nowego się nauczyć.  Dlatego po kilkudziesięciu minutach poszukiwań odnajdujemy sprzęt możliwie tani, taki, żeby dało się go bez większego bólu i żalu zostawić na lotnisku w przypadku, gdy zabranie gitary na pokład aeroplanu w opinii Pań z bramek "check in" będzie groziło przeciążeniem Boeinga czy Airbusa, który do transportu gitary nie został zaprojektowany. Ciągle po tych kilkudziesięciu minutach nie mogę dojść do siebie. Stan moich talentów muzycznych może do najbogatszych nie należy, ale ciągle jestem pod wrażeniem i przypuszczam, że nawet takie beztalencie jak ja mogłoby w tym miejscu znaleźć coś dla siebie celem rozwijania pasji muzycznych. Bodaj w zaciszu piwnicy.

Wiosło zakupione, można wracać do domu. Tutaj zbliżamy się do końca tej części opowieści. Jak wcześniej wspominałem, wiadukt, który w pierwszą stronę postanowiliśmy ominąć okazał się kluczem do szybkiego powrotu i dzięki niemu po 20 minutach jazdy znaleźliśmy się w punkcie A ponownie. Jako, że była to sobota, po ciężkim i wymęczającym tygodniu odpoczywania w pracy, postanowiliśmy udać się na przysłowiowe "jedno piwo", o którym każdy słyszał, ale nikt nie widział.

Wyjście na piwo zaowocowało nowymi znajomościami polsko - polsko - bułgarskimi i poznaniem z prawie rodakami, ale o tym traktować będzie następny, mam nadzieję, krótszy artykuł.

Jeżeli ktoś dotarł, aż tutaj to dziękuję. Wkrótce nowe update'y prosto z Seulu. Bo dzieje się dużo. Miałem wspomnieć też o możliwościach odbicia sobie cierpień i ran odniesionych po wizytach na stołówce pracowniczej, ale w trakcie niewielkich przemyśleń podczas redagowania tego wpisu doszedłem do wniosku, że koreańskie jedzenie (cokolwiek to jest) zasługuje na osobną notkę. W najbliższej lub może trochę bardziej odległej przyszłości powinny się pojawić zatem dwa wpisy.



Miłego oczekiwania.