7/24/2014

Niełatwy koreański żywot


Pewien znajomy, kiedy opuszczałem tajlandzkie rewiry powiedział, że w Korei czeka mnie bardzo dużo kłopotów i srogo się rozczaruję choćby ilość mojego optymizmu na temat Korei w fazie początkowej po przyjeździe dorównywała ilości ryżu czy też kimchi w tejże. I wiecie, są takie momenty, że nawet najważniejsze informacje, które dostajesz wlatują Ci jednym uchem, wylatują dowolnym otworem ciała. Którym? Sami wybierzcie. Jeżeli traktujecie rozmówcę z szacunkiem, wyleci drugim uchem, jeśli macie go w przysłowiowej dupie – wyleci dupą. Ponieważ niewielu ludzi, których udaje mi się bliżej poznać mam w głębokim poważaniu, wiadomość uleciała swobodnie drugim uchem.

W tamtej chwili nie zdawałem sobie sprawy jak dużo informacji było zawarte w tym przekazie i jak ogromnie dużo prawdy w sobie niósł. Wtedy też nie zdawałem sobie sprawy z tego ile kłód trzeba będzie przeskoczyć, żeby osiągnąć wymarzony cel, który nie zawsze stanowił zadanie pokroju tych niemożliwych do wykonania. Bo jak nazwać zamówienie posiłku w restauracji czy też zapamiętanie nazwiska osoby, z którą przyjdzie Ci współpracować przez najbliższe kilka miesięcy? Błahostka.  Po tych prawie dziesięciu tygodniach tutaj stwierdzam, że za każdym razem kiedy udaje mi się zamówić coś nowego w restauracji i jest smaczne lub zapamiętuję nazwisko kolejnego, napotkanego Koreańczyka, z którym muszę wdać się w dyskusję choćbym nie wiem jak się opierał, moja osoba urasta do rangi superbohatera. Rosnę w siłę. Staję się „twardziejszy” jak to mawiał nasz narodowy celebryta z Litwy – Robert Burneika.

Wysoką jak Mont Everest górę trudności niesie ze sobą szczególnie ta druga czynność, czyli spamiętanie godności koreańskich jegomościów. Bo to jest tak jakby ktoś kazał mi płacić jakieś grube stosy banknotów z martwymi królami za każde nazwisko, które wkracza do mojej pamięci na dłużej niż powiedzmy jeden dzień. Nikt na pewno nie chciałby płacić za zapamiętanie sekwencji liter pasujących do twarzy danego organizmu. Większość z nas klepałaby niesamowitą biedę, jadła tynk ze ścian albo do nikogo się nie odzywała. Myślę, że dla nas, Polaków, ta druga opcja byłaby bardziej prawdopodobna. Ja jednak czuję się jakby tak było w rzeczywistości. Szukanie tych niezbyt skomplikowanych nazwisk i przyporządkowanie ich do danej osoby na moim osobistym dysku twardym zwanym potocznie mózgiem jest niebywale skomplikowane, jakby w każdej mikrosekundzie mózg wykonywał miliardy operacji, które nijak nie potrafią złożyć się w logiczną całość. To po prostu stosy sekwencji bez odpowiedniego przyporządkowania, które niczemu nie służą.

Koreańskie nazwiska nie są jakieś przesadnie trudne, skomplikowane, niemożliwe do wymówienia, co zdecydowanie komplikuje mi możliwość zrozumienia tego co się dzieje. Bo co można rzec o nazwisku Kim tudzież Lee czy też Hong. Nic więcej ponad to, że jest zwyczajnie „proste”. Nawet dziecko by sobie poradziło ze spamiętaniem tego. Wstęp do tego tekstu sugeruje, że gdzieś jest haczyk, gdzieś jest pies pogrzebany (pieeeees, piesek, a jaka rasa? – nieśmiertelny Kabaret Dudek tak poza tematem). I rzeczywiście jest. Problem polega na tym, że Kim to jakieś 10% populacji, Lee pewnie też coś koło tego, a Hong nie odstaje od reszty czyli około powiedzmy 8%. Sumarycznie dajmy 27%. Spośród całego społeczeństwa. Dodatkowo społeczeństwa skośnookiego (nie obrażając nikogo), w którym każdy osobnik, przynajmniej dla mnie, wygląda bardzo podobnie jak nie jednakowo. Wyróżniają się nieliczni. Przyjmując dla uproszczenia już i tak skomplikowanych kalkulacji, że społeczeństwo koreańskie zawiera w sobie około 50% osobników płci męskiej (przy tych wszystkich genderach to nie wiem czy mogę tak napisać, ale zaryzykuję) mamy grubo ponad ¼ całej nacji południowokoreańskiej. I teraz wyobraźcie sobie, że do każdego musicie się zwracać po nazwisku, owe nazwisko poprzedzając frazą Pan/Pani. Niezależnie od wieku rozmówcy. W relacjach biznesowych trzeba się kłaniać klientowi.

Każdy rozmówca, jak już powiedziałem tudzież napisałem - wygląda podobnie. Statystycznie macie gdzieś 20% szans, że traficie z nazwiskiem. Bo nazwisk jest mniej więcej 5. Tych głównych oczywiście. Wyjątki odkładamy na bok. Jakie to nazwiska? Te które wymieniłem powyżej plus może Choi i Mun. Ale co tam statystyka, statystyka kłamie. Bo weźmy na ten przykład taką sytuację – idzie pan z psem. Pies czworonożny, zwykły podwórkowy stwór zaczepno – obronny. Pies zaczepia, Pan go broni. Pan natomiast to obiekt dwunożny. Wyłamał się i zaczął chodzić na dwóch nogach. Inne gatunki niech sobie chodzą na czterech, ja nie płynę z mejnstrimem. To mówi rzeczywistość. Co mówi statystyka? Ano statystyka podaje, że średnio i Pan, i kundel szarobury są w posiadaniu nóg trzech. Statystyka nie mówi całej prawdy. Tak samo z nazwiskami. 20% szans nie jest równe 20% szans. Bo Kimy ciągną do Kimów, a Hongi do Hongów. Gdybyśmy chcieli skorzystać z naszych niebotycznych 20% szans na trafienie właściwego nazwiska naszego rozmówcy możemy sobie strzelić w kolano. A raczej nawet w dwa. Niewyobrażalnym jest pomylenie nazwiska. Dlaczego? Ano dlatego, że możemy przez przypadek mieć na myśli kogoś, kto w ścierwiastej, korporacyjnej drabinie kariery, po której Koreańczycy pną się do góry niczym odrzutowiec startujący z lotniskowca, jest dwa poziomy niżej. A to sprawa niewybaczalna. Niewybaczalnym jest zrzucić kogoś dwa szczeble niżej. Jeden z resztą też.

Krótko mówiąc – jeśli chodzi o zapamiętywanie nazwisk osobiście jestem w ciemnej jamie, zwanej potocznie dupą. Przez 2 miesiące zapamiętałem nazwiska może pięciu osób, które bez strachu mogę wypowiedzieć kiedy widzę daną osobę, bo po prostu sekwencja liter pasuje mi do twarzy lub też sposobu bycia.  Żeby nadać całemu temu nazwiskowemu bałaganowi jeszcze więcej koloru przytoczę taką ciekawą historyjkę. Na służbową skrzynkę poczty elektronicznej otrzymałem wiadomość e-mail. Nic specjalnego. Wysłana przez (coś tam, coś tam) Kima. W odbiorcach byłem ja oraz jakiś tam Kim. W ukrytej kopii Kimów znalazło się trzech, przy czym dla jednego z nich Kim było imieniem, bo było z jakimś dziwnym słowem na końcu. Coś jak Kim-yu Lee. Nieważne. Spośród 6 osób zaangażowanych w tego maila, o ile można tak to nazwać, 5 osób było w jakiś sposób „Kimem”. Plotka głosi, że jak na razie to rekord budowy jeśli idzie o „sKimienie” wiadomości elektronicznej. Ciekawe słowotwórstwo. I pamiętajcie, mówiłem to – Kim ciągnie do Kima.

Zapamiętanie tych nazwisk samo w sobie wymagającym zadaniem nie jest, bo musisz pamiętać tylko kilka z nich. Zdecydowanie trudniej jest przypisać dane nazwisko do osoby. Wyobraźcie sobie, że do każdego musicie mówić pan Kowalski lub Pan Nowak lub wymyślcie sobie trzecie popularne nazwisko. Spotykacie kilkadziesiąt osób dziennie, rozmawiacie z każdą. Nie wiecie jak żadna z nich ma na imię, do wyboru są tylko zasrane trzy nazwiska. To jest walka z wiatrakami, taki trochę motyw z Don Kichota. Zawsze przegrywasz. Jak Syzyf. Albo nasza reprezentacja. Trafić z nazwiskiem w Korei to wydarzenie podobne do tego, kiedy Polska wygrywa 4:0 z Niemcami na ich terenie, a hattricka strzela Lewandowski. Dla tych, którzy specjalnymi fanami piłki kopanej nie są dodam, że nie zdarzyło się to jeszcze nigdy. Ale zdarza się, że koreańskie nazwisko uda mi się trafić. Może kiedyś  i repra pobije Niemców.


Zazwyczaj chcesz zamówić coś takiego. Nie zawsze się udaje. 
Oczywiście Korea to wiele innych przeciwności losu. Wspomniane zamawianie potraw w restauracji, które zazwyczaj prowadzone są przez starszych ludzi, którzy o gotowaniu często mają duże pojęcie i serwują całkiem niezły towar na talerzu lub w misce, ale niestety ich talent do gotowania nie idzie w parze z talentem do nauki języka angielskiego. Ileż to razy już zdarzyło się, że na stole zamiast potrawy, którą zamówiłem lądowało coś co w żadnym wypadku nie przypominało mojego wyboru z karty dań. Wliczając w to moje „ulubione” owoce morza, których panicznie wręcz się boję. Nigdy nie wiesz czy morski stwór na talerzu, nie zechce w pewnym momencie poruszyć swoją kończyną tudzież w swoich ostatnich chwilach będzie chciał cieszyć się możliwością popływania w Twojej pikantnej zupie. Zazwyczaj nie podejmuję próby zamówienia czegoś po koreańsku, bo kończy się to w większości wypadków totalną katastrofą. Oczywiście nawet będąc najbardziej odpornym na naukę po pewnym czasie uczysz się jak nazywają się dane potrawy, ale problem tkwi gdzie indziej. Z racji tego, że język jest tonalny, to znaczenie tego co wypowiesz ściśle zależy od tego jak to powiesz. Dlatego łatwo zamówić coś totalnie odmiennego od tego co chciałbyś aby wylądowało na Twoim talerzu. Nie próbujcie. Lepiej próbować dogadać się łamaną angielszczyzną, mniej jest wtedy nieporozumień. Nawet gdy szef kuchni nie gdaka choćby jednym słowem angielskim.

Podobnie jest w sklepach. Odwiedzam głównie te samoobsługowe, bo nie jestem z grupy tych sadomasochistów, którzy za wszelką cenę próbują pochwalić się znajomością trzech słów koreańskich wchodząc do sklepu z warzywami i blokując kolejkę przez następne 10 minut, bo wypowiedziane przez nich słowo „pomidor” nie do końca brzmi jak pomidor i pani zza lady nie za bardzo wie jak ma się zachować. Z tego powodu, jak wspomniałem wyżej, wybieram sklepy samoobsługowe. Nawet jednak w takim sklepie czasami trzeba się odezwać mówiąc po prostu „dzień dobry” tudzień „dziękuję”. I z przywitaniem są problemy. Wersji jest bardzo dużo, każda odmienna od pozostałej. Przywitań na moje oko jest z 20, ale wg Koreańczyków jest ich bodajże 6. Ważne, że każde kończy się przeciągniętym, wygasającym „jooooo”. Aby wyjść z sytuacji z klasą wystarczy na początku coś przybełkotać, najlepiej gębą pełną jedzenia i na końcu zaakcentować rzeczone „joooo”. Wtedy wychodzimy na ekspertów, szacunek na dzielni zdobyty, ludzie się kłaniają, staniki lecą w naszą stronę niemalże hurtowo.  

Podsumowując, koreański żywot do łatwych nie należy, a wymienione powyżej to tylko niektóre z rzeczy, które jeszcze bardziej egzystencję tutaj komplikują. Jednego Korea uczy perfekcyjnie. Walczenia z samym sobą i szukania alternatywnych rozwiązań. W tym powoli staję się ekspertem. Kiedyś zrobię na tym gruby szmal. Rozwiązania alternatywne – Staszek Światowiec S.A. Ludzie na to pójdą. Na pewno. A potem to już tylko wille, baseny, kobiety, samochody.
Tymczasem idę walczyć dalej z koreańskimi wiatrakami. 


Na szczęście nie każdy to KIM!

7/21/2014

Mr Choi, człowiek - instytucja

Dwa i  pół miesiąca spędzone na koreańskim padole skłania do refleksji i wspomnień na temat tego co się wydarzyło. W pewnym momencie uświadamiasz sobie, że poznałeś mnóstwo nowych osób, zarówno z firmy, dla której pracujesz jak i z firm, które pracują dla Ciebie bądź są Twoimi klientami. Większość z tych nowopoznanych osobistości przemyka koło Ciebie zazwyczaj bez zauważenia i bez większych błyskotrzasków. Czasami jest tak, że ktoś potrzebuje coś od Ciebie, bo przecież tutaj pracujesz i odpowiadasz za coś. Czasami sam jesteś w potrzebie, bo ktoś odpowiada za rzeczy, które są częścią Twojej odpowiedzialności także, ale np. po „koreańskiej” stronie kabla. Nie pytajcie. Relacje w biznesie na takim szczeblu są zagmatwane. Nie zmienia to jednak faktu, że jak już napisałem, większość z tych ludzi nie wykazuje żadnych przejawów przebojowości, a większości są po prostu kolejną „osobą”.  

Czasami jednak zdarza się, że pewien osobnik wyrywa się przed szereg, jest inny niż ogół, wyróżnia się. Jedną z takich osób jest koreański obywatel Mr. Choi. Nie mylić z wymienionym już na blogu magnatem nieruchomości Mr. Cho! Jedno małe „i” robi tutaj ogromną różnicę.

Obywatel Choi, to osoba w wieku około 26-27 lat, lekko „przy kości”, o pyzatej, typowo koreańskiej buzi i nieprzeciętnie wielkiej głowie, co w Korei nie zdarza się często. Wzrost, jakieś 170 cm. Całość zewnętrzna wygląda dosyć komicznie, ale jak się później przekonacie zupełnie pasuje do charakteru osobnika.  Co jest takiego charakterystycznego w Panu Choi? Jako jeden z nielicznych Koreańczyków potrafi żartować z każdym i na każdy temat, dysponuje zrozumiałym angielskim (co mnie akurat dziwi, bo większość kadry tutaj, nawet tej na wysokich stanowiskach ma z tym językiem ogromne problemy), a na dodatek jest człowiekiem do zadań specjalnych. I wszystko wykonuje tak jakby to było jego ostatnie zadanie w życiu.

Z wykształcenia i doświadczenia Choi to coś około naszego „ automatyka”. Na czym się zna? Nie wiem, nie pytajcie. Automatycy to dla mnie dziwna nacja, szczególnie na elektrowniach, gdzie spędzam sporą część swojego czasu. Jest ich dużo i robią magiczne rzeczy z sygnałami, kablami, programami, kontrolerami, regulatorami itd. Mnóstwo trudnych słów jak na jeden raz. Tym mniej więcej zajmuje się także Choi w swoim życiu zawodowym. Głównie oczywiście.

Choi jako obywatel Korei wyraża bardzo duże zainteresowanie tym, co my, jako Europejczycy robimy, jak wygląda nasze życie, ile kosztuje u nas nowa KIA i jak drogie jest kimchi. Oczywiście przesadziłem. Może nie z wszystkim, ale po części przesadziłem. Choi to osoba jak na koreańskie warunki „światowa”, znająca różne kultury, miejsca, a przede wszystkim persona z otwartym umysłem, który pracuje. Powoli, ale jednak pracuje.

Wiecznie pracujący, ciągle uśmiechnięty, czasami po prostu zmęczony (każdy byłby po 20-25 dniach pracy pod rząd po 12 godzin), wiecznie szukający czegoś w swoim wysłużonym smartfonie (tak, Choi posiada Galaxy S3, który tutaj można spotkać już tylko w muzeum). To idealny przykład Koreańczyka, który chce poznawać, chce wiedzieć co w Polsce jada się na obiad, ile Bratwurstów potrafi wciągnąć przeciętny Niemiec, czy Rakija rzeczywiście pali w gardle, jak wygląda tradycyjna polska popijawa do upadłego, a także ile zarabia Polak. Po tej ostatniej informacji Choi oczywiście złapał się za głowę i stwierdził, że jednak wybiera Koreę, ale pytań zadawać nie przestał. To także idealny przykład „digital socjety”. Obwieszony kablami, w kieszeni mający 3 baterie do swojego S3, w uchu zawsze nosi słuchawkę, na pasku dwie sztuki walkie – talkie, w kieszeni mierniki, latarki, ładowarki do każdego sprzętu świata. A na dodatek plecak. Nie wiem co nosi w środku, ale przypuszczam, że jego zawartość może śmiało konkurować z zawartością torebki kobiecej.

Choiów tak naprawdę jest dwóch. Jeden z nich to ten pracowity, zawsze posłuszny szefowi, walczący o awans na szczeblach drabiny korporacyjnej w koreańskim molochu, wiecznie krzyczący coś do słuchawki bluetooth zamontowanej na uchu i skojarzonej z eksponatem muzealnym wyżej wymienionym, wiecznie biegnący, zziajany, skupiony na wykonaniu zadania. Ten pierwszy Choi jest automatykiem (bo takie ma stanowisko), jest też elektrykiem (bo potrafi), chemikiem (bo chce i stara się pojąć o co biega), pomocną dłonią (gdy szukasz apteki, fryzjera piekarni w pobliżu miejsca gdzie mieszkasz – zwróć się do Choi’a), managerem (zarządza ludźmi, którzy nie są pod jego władaniem, ale że robi to dobrze może sobie na to pozwolić).

Jeśli jednak Choi swoje zadanie wykona dobrze i w jego osobistej ocenie z owego wykonania będzie kontent wtedy to bohater wpisu pokazuje swoje alter ego. Zmienia się w uśmiechniętego Koreańczyka, który tak jakby oddycha żartem i uśmiechem. To jest właśnie ta główna różnica, że Choi „łapie” każdy żart. Nawet jeśli go nie do końca rozumie. Ale stara się. Tak naprawdę Choi uśmiechnięty jest zawsze, zmienia się tylko zasięg jego uśmiechu. Czasami kończy się w połowie policzka, czasami sięga przestrzeni za uszami. Całokształt Choi’a to obrazek idealny. Uśmiechnięty Azjata, ciężko pracujący, ale zdający sobie sprawę z tego, że poza pracą też jest życie. W tym przypadku jest wyjątkiem.  Z pełnym przekonaniem mogę powiedzieć, że Choi należy do jednych z ostatnich przedstawicieli gatunku. Być może to ostatnie pokolenie. Jak niedźwiedzie polarne czy te wielkie płetwale błękitne.

W ostatnim czasie Choi przechodzi jednak samego siebie. Chociażby w piątek postanowił, że zacznie uczyć się języków. Niby nic dziwnego. W dzisiejszych czasach jeśli chcesz mieć jakiekolwiek szanse na rynku pracy musisz jakiś język obcy znać. Wiecie już, że Choi rozmawia po angielsku. Z różnym skutkiem, ale rozmawia. Zna też trochę chińskiego, bo podobno uczył się kiedyś, to coś tam wie. W piątek postanowił, że nauczy się czegoś jeszcze. I zaczął się uczyć trzech nowych języków na raz. Oczywiście na żarty, ale podszedł do zadania z niesamowitym zaangażowaniem. W 10 minut pojął liczenie po niemiecku, zasady przywitania się po polsku, a w następny kwadrans poznał większość z chorwackich przekleństw. Wyobraźcie sobie jak wyglądała mina kolegi z Polski wchodzącego do pokoju, w którym zazwyczaj „urzęduje” nasz bohater, kiedy został przywitany dumnym, ale brzmiącym dziwnie „Jak się masz Piot?” (Koreańczycy mają problem z wymówieniem „R” na końcu).  To nie koniec. „Piotr” odpowiedział „Dobrze, a Ty?”, na co Choi długo nie zwlekając odrzekł „Fszysko w poszonku”. Nie da się słowem pisanym oddać komizmu całej sytuacji i zadowolenia jakim promieniała twarz koreańskiego poligloty po całej akcji. Dawno nie widziałem człowieka tak dumnego ze swoich językowych dokonań, choć w skali języka były one raczej nano. Swoją naukę polskiego Choi intensywnie kontynuuje zalewając wszystkich Polaków pytaniami o to jak po polsku nazywają się różne rzeczy, które przychodzą mu w danym momencie na myśl.

Choi jednak na nauce języków nie skończył. To nie w jego stylu. On jest zawsze głodny wiedzy, chce poznawać, zadaje mnóstwo pytań, zupełnie jak dziecko. I w pewnym tego słowa znaczeniu Choi jest dzieckiem, na pewno mentalnie. Nie jest zestresowanym Koreańczykiem. Ma w sobie jakiś dziwny „luz”, czyli kolejną rzecz, która odróżnia go od ogółu, nie zmieniając jakości jego pracy i podejścia do wykonywania obowiązków. Ten luz pozwala mu niejako wyciągać z ludzi, z którymi pracuje informacje, które wydają się dla niego interesujące np. o kulturze europejskiej czy też o zadaniach swoich kolegów z Europy w koreańskim miejscu pracy.

Dzisiaj dokonał kolejnej rzeczy. Wykonując swoje codzienne zadania pracownicze musiałem trochę porozlewać kwasu, trochę rozcieńczyć, trochę umyć, trochę nasmrodzić amoniakiem. Ot takie tam zadania chemika. Zazwyczaj w swojej pracy jestem samotnym białym żaglem, co bardzo mi odpowiada, bo nikt mi nie mówi jak, co i kiedy mam robić, a istotnym jest tylko, żeby praca została wykonana w terminie i należycie. Z tym nie ma najmniejszych problemów. Dzisiaj było podobnie, ale nie tak samo jak zwykle. Wygłodniała koreańska bestia Choi, sprawiająca wrażenie żywiącej się wiedzą i mózgami Europejczyków zawitała na moje stanowisko pracy. Usiany analizatorami kontener okazał się „kimchi pożywką” na koreański mózg. Od progu krzycząc „Jak się masz Slawomi?”, szczerząc swoje zęby poruszał się w moim kierunku. Wiedziałem czego się spodziewać. Wiedziałem, że następne pół godziny nie będzie łatwe. Wiedziałem, że będę się czuł jak uczestnik „Jeden z dziesięciu”, ponieważ mogą pojawić się pytania z każdej kategorii.

Na początku Choi zaczął uderzać małym kalibrem. Wręcz kapiszonami można powiedzieć (takimi z odpustu). Co to jest, do czego służy, a co się dzieje, a czemu tak? Odpowiadałem. Ta bestia jednak nigdy nie jest najedzona. Niespożyty apetyt, nieograniczona ilość pytań (to taki dziwny „Jeden z dziesięciu”, jest finał, ale i tak zawsze przegrywasz) i te wyszczerzone zębyJ.  Potem w ruch poszedł rewolwer czyli pytania z cyklu „Co się stanie jak tu zrobimy tak, a tutaj tak?”. Odpowiadałem. Bestia drążyła dalej. I bazooka. Na koniec najtrudniejsze, bo nie wiadomo czy odpowiadać czy nie. Nigdy nie wiadomo czego po takim stworze się spodziewać, czy wiedza, którą mu przekazujesz nie zostanie wykorzystana przeciwko tobie, ale zaryzykowałem. Choi wypytywał o to co zrobić, żeby zepsuć owoce mojej robocizny. Odpowiedziałem. Później się okaże czy dobrze zrobiłem czy będę sobie w brodę pluł. Po każdej odpowiedzi słychać było takie przeciągnięte koreańskie „ahaaaaaaa”, które w pewnym stopniu mówi Ci, że Twój rozmówca jakąś część z tego co mu pokazałeś/przekazałeś zrozumiał.

Choi nie boi się wyzwań. Przelewanie stężonego kwasu solnego, to dla niego pestka, w ługu prawdopodobnie bierze prysznic, a stężonym amoniakiem prawdopodobnie doprawia zupę. Początkowo się tego bałem, bo Choi zawsze ma pomocną dłoń. Niezależnie co potrzebujesz zrobić. On zawsze chce pomóc i zawsze wpycha się z butami, choćby nie wiem jak ryzykowne to nie było. Dziś postanowił rozcieńczyć kwas, żeby pomóc.  To nic, że miał go w rękach pierwszy raz. To nic, że ryzykował poparzeniem chemicznym. Musi pomóc.

Później zadeklarował się, że pierwsza wizyta w moim, dosyć nietypowym, miejscu pracy nie jest jego ostatnią i następnym razem przyprowadzi kolegów, którzy mają zadbać o to, o co ja teraz dbam w momencie gdy będę musiał opuścić ten azjatycki „raj”. „O kurwa”, pomyślałem. W pierwszym momencie. Potem jednak zastanowiłem się i pomyślałem, że zawsze to jakieś urozmaicenie i minimum rozrywki w smutnym pracowniczym życiu.


Podsumowując, życzę każdemu takiego Mr. Choi, który będzie potrafił zarażać uśmiechem przy tym będąc specjalistą wielu branż. 

7/15/2014

O koreańskim przemieszczaniu się słów kilka

Chyba już to kiedyś powiedziałem, napisałem, wykrzyczałem i pewnie większość z tych, którzy odwiedzają i starają się czytać tego bloga w miarę regularnie doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że jako osoba jestem trochę kierowcą – maniakiem. Uwielbiam podziwiać te wszystkie sportowe, luksusowe, zabytkowe, wyjątkowe pojazdy, szczególnie wtedy kiedy podczas ich rychłego przyspieszania wydają z siebie całą symfonię dźwięków, najlepiej o jak najwyższym natężeniu. Z podobnego też powodu często pojawiają się tutaj i nieuniknione, iż będą się pojawiać wpisy o tematyce samochodowej. Podobnie będzie i tym razem. Ale aby nie zanudzać nikogo recenzjami, zachwytami nad kolejnym Mercedesem S63 AMG lub też rasowym, czerwonym Audi R8 chciałbym poczynić zgoła odmienny rodzaj notki motoryzacyjnej. Notki, w której zamierzam czuć się jak flądra w Morzu Bałtyckim, jak Natalia Siwiec eksponująca swoje ciało na stadionie, jak Strassburger w Familiadzie, jak Anna Maria Wesołowska w sądzie. Tym, którzy ciągle zastanawiają się jaki typ notki to będzie uchylam rąbek tajemnicy – będzie to notka o narzekaniu, bo narzekanie jest takie „moje”, czuję się w nim świetnie (jak większość naszego narodu, bo przecież jestem jego częścią i to on, a nie jak powszechnie podają płynie w moich żyłach zamiast krwi). Muszę jednak zaznaczyć, że nie uznaję tego za swój atut. Ku pokrzepieniu serc - będzie i trochę zachwytów.

Zdefiniowałem już poniekąd ramy i tematykę notki zatem pora przejść do szczegółów. Wpis dotyczyć będzie narzekania na koreański sposób poruszania się po drogach, na koreański styl (a właściwie jego brak) jazdy, na koreańskich kierowców sprawiających wrażenie wypalenia albo może przepełnienia nijakością i brakiem własnego zdania, na koreańskich kierowców, którzy zakupu samochodu dokonują po kobiecemu czyli całkowicie bez opamiętania lub wręcz impulsywnie, nie myśląc o jego przeznaczeniu tylko o tym czy ma ładne koła i czy ładnie się prezentuje, o koreańskich kierowcach zabójczo obojętnych i odpornych na to co dzieje się na drodze i wokół niej i wreszcie, o przechodniach, takich zwykłych przechodniach, którzy doskonale podsumowują obecny stan rzeczy na koreańskich ścieżkach.

Zacznę może niezbyt pompatycznie stwierdzając, że na całe życie takiej sytuacji nie mógłbym zaakceptować, nie przy moim obecnym stanie cierpliwości.  Z racji tego, że w ostatnim czasie przyszło mi nieco częściej zasiadać za sterami mojego czterokołowego, srebrnego pocisku z mocarnym silnikiem 1.0 (wtajemniczeni wiedzą, że taki silnik napędzić może odkurzacz, nie samochód), wyposażonego w bajeczny, amerykański wytwór dla leniwych i otumanionych ludzi zwany dalej „automatyczną skrzynią biegów”, niejako udało mi się zapoznać z dosyć zagmatwaną kulturą jazdy. Nie jestem jednakże przekonany czy to co nazwałem parę liter wcześniej „kulturą jazdy” rzeczywiście nią jest. Tsunami absurdów, pierdyliardy aktów chamstwa drogowego, którymi przepełnione są koreańskie autostrady, drogi ekspresowe, zatłoczone drogi miejskie, i które prowadzą do tego, że szerokie niczym Pacyfik ulice korkują w tempie na rekord świata utwierdzają mnie w przekonaniu, że chyba każdy, nawet tak rozwinięty jak Korea, kraj azjatycki ma ciągle duże problemy z ogarnięciem ruchu pojazdów napędzanych silnikiem czy to spalinowym, czy elektrycznym.

Ale do rzeczy. Zapraszam na wyliczankę.

1. Drogi
Większość zna niemiecki, autostradowy majstersztyk. Punkt odniesienia jeśli chodzi o szeroko pojęty transport drogowy w Europie. Autostrady bez ograniczeń prędkości, pozwalające pokonać niemały dystans wszerz kraju w zaledwie kilka godzin, gdy chcemy dotrzeć za zachodnią granicę naszych zachodnich sąsiadów. Nie inaczej jest w Korei. Państwo gospodarczego cudu, zbudowanego na umysłach pozbawionych jakichkolwiek przejawów kreatywnego i indywidualnego myślenia obywateli, zbudowało sieć autostrad godną pozazdroszczenia. Tanie, szerokie, gładkie. Tak można opisać trasy ruchu szybkiego w Korei. Wystarczy tych pozytywów. Koreański naród, po części podobny do tego chińskiego produkującego wszystko na tzw. „masę”, wyprodukował także kwadryliony relatywnie tanich jak na południowokoreańskie pensje pojazdów marki Hyundai i KIA, które aktualnie zapełniają perfekcyjnie wybudowane węzły drogowe w 100%. Średnia prędkość poruszania się samochodem w godzinach 0-24 w zastraszającym tempie zbliża się do zera. Pokonuj kilometr przez 20 minut. Daj się wyprzedzić babciom o lasce mijającym Twój stojący w korku bolid rozmiarów wózka inwalidzkiego. Miej możliwość podziwiania zalegającego nad miastem smogu. Oddychaj nim w pełni, pozwól Twoim płucom poczuć tak jak czują się płuca palacza. Chociaż nie palisz. Jak mawiał Jacek Walkiewicz w swoich wystąpieniach oratorskich „Pełna moc odwagi” – Doświadczaj korka! – masz samochód i stać Cię na paliwo – jesteś bogaty. Ciesz się, że jesteś. Doświadczaj korka. Inni nie mają takiej możliwości.

Najlepiej sytuację na koreańskich drogach oddaje fakt, że większość z ludzi z dużych miejscowości jak Seul czy Incheon, którzy pracują w tym samym miejscu co ja, wynajmuje mieszkania bardzo blisko miejsca swojej pracy, tak aby uniknąć spędzania kilkunastu godzin tygodniowo stojąc w korkach, a tylko na weekend wracają do miast, żeby odetchnąć trochę od korporacyjnego życia pracowniczego i pooddychać wielkomiejskim powietrzem czyt. spalinami.

2. Samochody
Miałem narzekać, wiem. Tę część zacznę jednak od zachwytu. Napisałem powyżej, że naród doszedł do całkiem niezłego poziomu życia. I ten wysoki poziom życia przejawia się także na ulicach, bo „motoryzacyjna” Korea to Korea dróg, które wyścielone są luksusowymi limuzynami, sportowymi super – samochodami, a rzadziej oldtimer’ami. Koreańczycy, chyba dlatego, że w nieskończonych ilościach czerpią z kultury amerykańskiej, lubują się w luksusie. Także w tym drogowym. Z tego też powodu bardzo rzadko na drogach mamy możliwość spotkać małe miejsce auto, które mogłoby nieco ułatwić życie zwykłemu obywatelowi w wielu kwestiach (chociażby parkowanie). Ulice przepełnione są wręcz wielkimi sedanami. Czarne, sprawiające wrażenie gangsterskich, limuzyny z przyciemnianymi szybami przemierzają wielkie połacie asfaltu, poruszając się z minimalną prędkością. Coś na kształt tradycyjnego polskiego POMu (POM – Powolny Objazd Miasta), tyle tylko, że nie nieśmiertelnym Golfem III ze spojlerem w kształcie pługa śnieżnego, ale w pełni elegancką i luksusową limuzyną.

Samochody Korei to też te sportowe maszyny, które pod swoimi wielkimi maskami upakowane mają całe stada koni mechanicznych w ilościach astronomicznych. Umięśnione spoilerami, plujące melodią dwunastu cylindrów Ferrari jak i sześciolitrowe „ósemki” spod znaku firm niemieckich stanowią tutaj element krajobrazu, bo tak często można tutaj spotkać sportowe samochody. I znów. Nie mogę nie ponarzekać, bo kiedy widzę ponad pięciuset konne Audi RS6 (nieświadomy czytelniku, google it) ruszające spod świateł za dokładnie taką samą KIĄ Morning jaką posiadam na swoim „wyposażeniu” to modlę się, trochę z zazdrości, żeby wszystkie gromy z nieba spadły właśnie na kierowcę w rasowym kombi ze stajni niemieckiej.

Drogi w Korei, jak wcześniej wspomniałem, są także wypełnione pojazdami marki KIA, Hyundai, Samsung – Renault oraz Ssangyong. O ile zawsze miałem w/w marki za pojazdy jakości raczej miernej i o stylistyce dającej się opisać także przymiotnikiem „mierny” to aktualnie postanawiam zaniechać swoich obelg w tym temacie. Ówczesne dzieci koreańskich gigantów motoryzacji, bo tak należy już nazwać globalne korporacje sprzedające auta koreańskie, to samochody z designem nie odbiegającym zbytnio od kanonów panujących w Europie czy też Stanach zjednoczonych. Wystarczy wrzucić parę haseł w okienko Wuja Google’a, aby przekonać się, że jest w tym co napisałem nutka prawdy. Podaję przykładowe: Genesis G380; Hyundai Genesis Coupe; KIA K9, Genesis VL500. Myślę, że to wystarczy. Popatrzcie też na to, że liczbowo jesteśmy podobnymi narodami, ale motoryzacyjnie Korea zdążyła nas dogonić, wyśmiać i prześcignąć o dwa okrążenia toru. Jeżeli komuś uda się zaprzeczyć postawionej tezie argumentami to potem możecie mówić, że koreańskie twory motoryzacyjne są po prostu brzydkie.

 4. Zachowania na drodze
 To chyba punkt kulminacyjny tego wpisu. To punkt, który niesie ze sobą przekaz emocji, a właściwie irytacji wielkości Wielkiego Muru Chińskiego. To punkt, w którym wszystkie złe moce siedzące we mnie zbiegają się, łączą i ze zwielokrotnioną siłą uderzają w Czytelnika czy sobie tego życzy czy też nie. To punkt, w którym uzewnętrznienie powinny znaleźć wszystkie moje wulgaryzmy, które chciałbym wykrzyczeć prosto w twarz Koreańczykom podróżującym tą samą drogą co ja. Ale na szczęście owe emocje rzeczonego uzewnętrznienia nie znajdą. Nie znajdą z prostego powodu – liczba czytelników tego bloga (i tak już wątła) mogłaby zostać odchudzona o połowę lub więcej, w zależności jak bardzo ja postanowiłbym przelać swoje myśli na ekran komputera. Ale nie zrobię tego. Na wasze szczęście. Przytoczę tylko kilka sytuacji, żeby niejako namalować to co tutaj tak naprawdę na drodze ma miejsce i jak to może doprowadzić do napięcia wręcz spazmatycznego kierowcę europejskiego.

Wyobraź sobie, Drogi Czytelniku, taką sytuację (amfetamina, mistyfikacja). Jedziesz czteropasmową autostradą z prędkością Vmax Twojego bolidu oscylującą w okolicach 120 km/h w zależności od prędkości wiatru, jego kierunku, rodzaju nawierzchni, ciężaru pasażerów, średniej długości miesiączki pingwinów na Alasce, poziomu wód gruntowych w Biłgoraju, rocznego spożycia anyżu na mieszkańca na Prowansji oraz ceny pszenżyta na giełdzie w Hong Kongu. Parametrów jest wiele i zmieniają się dynamicznie podczas jazdy. Dla uproszczenia obliczeń i na potrzeby tej notki przyjmujemy, że prędkość poruszania się pojazdu A (KIA Morning, google it again) wynosi 120 kh/h. Zbliżasz się do rozwidlenia autostradowego pasma szerokości morza, które to morze w tym momencie ma już z pasów osiem, aby uprościć wszystkim, którzy się poruszają (hahaha, jasne… uprościć) przedostanie się tam gdzie zamierzają. Masz dwie drogi, jedna ma pasów dla przykładu sześć, druga dwa. Z tym, że ta druga rozdziela się na dwie pomniejsze nazwijmy to dróżki, które stanowią dojazd do pozostałych autostrad w ślimaku węzła drogowego, na którym zbieg swój mają przykładowo cztery autostrady (ktoś zna synonim słowa „autostrada”?). I pech chciał, że poruszasz się lewym pasem tej mniejszej, a jej prawy pas pozostaje nietknięty bieżnikiem opon samochodowych, można by powiedzieć jest wręcz „dziewiczy”. Potrzebujesz się poruszać jednak właśnie lewą częścią tej mniejszej „drogi”. Normalnie poruszasz się w kolumnie pojazdów jadących w dużym przybliżeniu tyle ile wynosi dopuszczalna prędkość na tym odcinku (nieco mniejsza niż na autostradzie, ale ciągle to solidne 80 km/h). Ale nie w Korei. W związku z tym, że dziewice to zawsze temat interesujący, normalny koreański driver pokieruje swój pojazd na pas skrajnie prawy, aby pozostałych jadących w kolumnie oszukać poniekąd, wyprzedzić i na końcu, w sytuacji kryzysowej włączyć światła awaryjne i dokonywać próby wciśnięcia się na pas lewy czym spowolni całą kolumnę. Jego sumienie pozostanie nietknięte, ponieważ w ślad za nim zrobi tak samo tuzin innych Koreańczyków. Wręcz przeciwnie, ten pierwszy pomyśli, że tak należało. Za moment korek na autostradzie spowodowany przez takich, niezbyt umiejętnie z resztą jeżdżących, jegomościów rozrośnie się jak cycki Ewy Sonnet i każdy zamiast poruszać się 120 km/h będzie poruszał się z 6km/h, ale najgorsze w całej tej dziwacznej sytuacji jest to, że nikt nie będzie miał z tym najmniejszego problemu. Wszyscy zgodnie będą czerpać z chujowości sytuacji, w której się znaleźli. To tak jakby wdepnąć w gówno i sprawdzać czy ładnie pachnie. Może przesadziłem, ale ogólny sens przekazany.

Druga sprawa to skrzyżowania. Te ze światłami, czyli prostsze. W każdym razie w Korei „prostsze” nie niesie ze sobą żadnych ułatwień. Wręcz przeciwnie – komplikuje wszystko. Natężenie ruchu jest duże, autów jak mrówków dlatego też na każdym kroku władze miasta/policja (niewłaściwe skreślić) postanowiły chaos drogowy nieco ukrócić instalując sterujące ruchem kolorowe żaróweczki. Kolorowe żaróweczki, które do tej pory potrafią mnie zadziwić. Prosty przykład – strzałka w prawo. W Polsce, gdy takowa się zapala pojazd swobodnie może w owe prawo się skierować pod warunkiem, że nie przeszkadza nikomu, kto w tym momencie jest głównym użytkownikiem jezdni. W Korei instytucja „zielona strzałka w prawo” nie istnieje. Jak w prawo, to możesz jechać. W lewo też. Tylko mocniej. To znaczy, że możesz zawracać o ile jest narysowane, że możesz. Nie musisz czekać na zielone światełko. Jak nic nie jedzie, to zawracasz i jedziesz w kierunku przeciwnym. Tak po prostu. Na wielkim, kilkupasmowym skrzyżowaniu.  Jeśli chcesz skręcić  w lewo to musisz się mocno skupić. Dlaczego? Ano dlatego, że musisz odpowiedzieć sobie na pytanie czy za skrzyżowaniem, na panelu z żaróweczkami jest tych żaróweczek trzy czy cztery? Jak trzy to możesz skręcić w lewo od razu, uważając tylko na samochody, które przemierzają drogę naprzeciw Twojej maski. Co w przypadku lampek czterech? Stoisz dalej. Zapalają się wszystkie kolory, lampki grają piękną uliczną symfonię światła i finalnie okazuje się, że widzisz zieloną strzałkę w lewo. Jeśli w lewo chciałeś jechać przed chwilą i chcesz nadal - to jedziesz. Wcześniej oczywiście przepuszczasz 12 autobusów, 7 busów, 2 ciężarówki, 346 kierowców, którym światła nie przeszkadzają w jeździe, 12 przechodniów przemierzających skrzyżowanie w poprzek i już za 10 minut, po następnym cyklu i następnej zielonej w lewo możesz spokojnie podjąć ponowną próbę przedostania się na wybraną część skrzyżowania.

Jest też seria tych zachowań koreańskich kierowców, które innych kierowców, szczególnie tych europejskich, wprawiają w osłupienie, bo w żadnym, ale to żadnym europejskim kraju nie możliwe byłoby poruszanie się samochodem w stylu, w którym poruszają się Koreańczycy. I kolejny przykład celem zobrazowania. 6 pasów. Autostrada. Wszyscy jadą jedną prędkością. Z 90-100 km/h. Jednym pasem. Ostatnie równoważnik to bzdura. Jadą wszystkimi pasami. I choć autostrada pozwala na 120, to wszyscy muszą jechać 90. Bo nie ma możliwości przedostania się pomiędzy autami. Oni jadą jak peleton, wszyscy razem, bez ucieczek. Nikt nawet nie czeka na „kolarską górską premię”.

5. Przechodnie

Osobna kategoria na drodze. Jednostka cyfrowa. I o ile samochody wydają się jeszcze być nie do końca cyfrowe o tyle przechodzień na drodze to osoba totalnie cyfrowa. Spędza swój cenny czas, jak na cyfrowego przystało, na oglądaniu telewizji. Wszędzie. W domu, pracy, w drodze z niej i do niej, na przystanku, w kawiarni. Zawsze z jego „brand-new” Samsunga wystaje antenka (tak, tutaj Samsungi ciągle mają antenę!)  i taki jegomość zawsze coś ogląda. W pewnym momencie przychodzi mu jednak dojść do przejścia dla pieszych. Finalnie każdy tam trafia. Choć raz dziennie. I wcześniej wspomniany jegomość spędza na tym przejściu dla pieszych ze dwa cykle świateł. Dziwne, że mu się nigdzie nie spieszy. Nieważne. Jegomość na trzecim cyklu zdaje sobie sprawę z tego, że jeżeli teraz nie przejdzie przez 10-cio pasmową drogę to spóźni się do swojej wymarzonej pracy. Zaczyna więc swój triumfalny marsz na drugą stronę olbrzymiej jezdni. Nie ma nic dziwnego do tego momentu. Na zegarku w kolorowych światełkach dla przechodniów widnieje obecnie 2 sekundy. Ale jegomość tego nie wie, bo porusza się na dźwięk ze słupa, na którym lampki są zamocowane. I spokojnie, blokując ruch na następne 1,5 minuty przemierza ulicę na drugą stronę nie robiąc sobie nic z tego, że właśnie przyczynił się do spóźnienia się do pracy dwunastu innych osób poza nim. Ot, taka sobie Korea. I tak będziecie tam siedzieć jeszcze 14 godzin, to zdążycie nadrobić. 

7/03/2014

Czasami wystarczy się tylko zastanowić.


Maskotki igrzysk azjatyckich Incheon 2014


Za każdym razem, gdy brak jest weny twórczej, wszelka kreatywność udała się najbardziej oddalone przestrzenie mojego umysłu, a wszelkie poniekąd interesujące tematy, które pozwoliłyby mi przelać kilka(tysięcy) liter na „Możesz więcej niż myślisz...” można by zmieścić na małej, żółtej samoprzylepnej karteczce „Post it” wyrażam głębokie zaniepokojenie nijakością i schematycznością mojego żywota. Dlatego za każdym razem, kiedy brakuje tematów do redagowania, a w życiu codziennym (nie wspominając o tym pracowniczym) zaczynam zastanawiać i poszukiwać co takiego ciekawego wydarzyło się ostatnio. I okazuje się, że wcale tak tragicznie i bezbarwnie nie jest. Tylko trzeba się nad tym zastanowić.

Kawiarnia w Incheonie
Tematem ostatniego wpisu, który zamieściłem tutaj, jak wszystkim zainteresowanym wiadomo (niezainteresowanym wyjaśniam, że wpis dotyczył szemranych interesów z inczeońskim (od miasta Incheon, nie wiem czy poprawnie) magnatem nieruchomości Mr. Cho) była przeprowadzka z miejscowości Seul, do położonej nieopodal (około 25 km na zachód) milionowej wioski Incheon. Po zaawansowanych przemyśleniach, rozgrzewaniu umysłu do karminowej czerwieni, kilkunastu „zarwanych” nocach, hektolitrach wysączonej kawy (na serio to dwóch filiżankach, bo i tak limit roczny już wyczerpałem) finalnie dotarłem do niebywałej konkluzji, że temat przeprowadzki należy kontynuować, bo zgoła interesującym wydaje się być.
Tradycyjna altana w Central Park

W ostatni piątek odzyskałem wiarę w ludzkość, przynajmniej w jej południowokoreańską część. Rezultatem trzytygodniowej wymiany :

- kilkudziesięciu wiadomości via email pisanych dziwnym tworem w języku angielskim, rodzonym przez znany wszystkim Google Translator gdy zapłodnienia dokonujemy koreańskim alfabetem,

- setek bezproduktywnych telefonów, podczas których poziom zirytowania wznosił się jak Felix Baumgartner podczas pamiętnej, redbullowej misji Stratos,

udało się przenieść moje szanowne „cztery litery” wraz z moim cygańsko – podróżniczym ekwipunkiem do nowego miejsca zamieszkania. Miejsca, które przez następne 2-3 miesiące musi pozostać „domem” cokolwiek dobrego kryje się pod tą nazwą. Powody owej migracji zostały podane w poprzedniej notce traktującej o początkach owocnej, jak się później okazało (przynajmniej z biznesowego punktu widzenia) znajomości z Panem Cho.

1st WORLD - nowe miejsce zamieszkania
Przeprowadzka przebiegła stosunkowo sprawnie i szybko, ale muszę przyznać, że była kolejną rzeczą z gatunku tych, o których normalny, szary pożeracz chleba mówi „na wariackich papierach”. I to dosłownie. Wynajmu mieszkania w Korei dokonałem na tzw. „ryj”, przy czym zaznaczyć muszę, że owy „ryj” działał jak najbardziej dwustronnie. Niewiele z umowy jest na papierze zarówno z mojej strony, jak i ze strony Pana Cho. Cały proces kierowany był tylko i wyłącznie zasadami uczciwego postępowania, co w naszym kraju raczej nie byłoby możliwe.

Fizycznie sam proces zajął około 3-4 godzin łącznie, bez większego pośpiechu, po drodze z zakupami wyposażenia. Od strony papierkowej całość była poplątana jak makaron nitki w niedzielnym rosole. Mam także wrażenie, że całość nie wygląda całkowicie czysto z punktu widzenia prawa koreańskiego, ale nie jest to w kwestii mojego niepokoju. Nie zamierzam opisywać tutaj całej procedury wynajmu, bo musiałbym napisać książkę, która z całą pewnością na listach bestsellerów by się nie znalazła. Podam tylko finalny aspekt, który świadczy o tym, że wynajem dokonany został „na ryj”. Potwierdzenie tego, że zapłaciłem, dostałem klucze do rozliczonego mieszkania i wprowadziłem się do niego jest napisane oczywiście koreańskimi krzakami. Ale to nie największy problem. Największy problem jest taki, że jedynym punktem na skrawku tego „pergaminu”, który świadczy o tym, że ja to ja, jest moje nazwisko. I nic więcej. Mało? To proszę więcej. Na pergaminie kolegi, który dokonał wraz ze mną wynajmu drugiego mieszkania widnieje tylko jego imię. Wdzięczne „Piotr”, które sugerować ma, że koleś z Polski, dokonujący wynajmu to osoba o w/w nazwie. Szczęśliwym zakończeniem jest to, że mamy klucze, które pasują do zamka jednego z mieszkań w ogromnym wieżowcu, a na dodatek na głowę nie pada.

Central Park, Incheon
Kamień spadł mi z serca, ciśnienie uciekło wszystkimi otworami, które człowiek posiada w ciele, kiedy po tych wszystkich wojażach udało się finalnie położyć w łóżku w nowym miejscu zamieszkania. Miejscu, które, jak się później okazało,  jest całkiem interesujące. W kilku słowach postaram się teraz przybliżyć miejscówkę, którą zamieszkuję.  Songdo, bo tak dokładnie nazywa się dzielnica Incheonu, w którym przyszło mi zamieszkać, miał być z założenia „koreańskim Szanghajem”. Obszar „ukradziony” bezczelnie morzu, osuszony spory czas temu jest jednym, olbrzymim placem budowy. Krajobraz drapaczy chmur, przeszklonych wieżowców, wielopasmowych ulic, poprzeszywany jest obrzydliwą żółcią żurawi budowlanych stanowiących tutaj nieodłączny element krajobrazu. Zarówno „szklane domy” (pozwalam sobie je tak nazwać przeszklone biurowce dlatego, że Koreańczycy spędzają w nich więcej czasu niż w domu) jak i szare, sprawiające wrażenie budowanych metodą CTRL+C – CTRL+V, rosną tutaj jak grzyby po deszczu, w zastraszającym tempie. Jest jednak rzecz, która sprawia, że miejsce to jest zdecydowanie bardziej atrakcyjne niż poprzednie lokum seulskie. Rzeczą tą jest nagromadzenie zieleni oraz miejsc, które w znakomity sposób nadają się do aktywnego spędzania czasu. Architekci krajobrazu nie zapomnieli o zielonej przestrzeni życiowej dla Koreańczyków i rezultatem mądrego planowania i konstruowania planów zagospodarowania przestrzennego są parki, w których wieczorami można spotkać setki ludzi, którzy czerpią z wypoczynku pośród zieleni zamiast spędzać czas przed telewizorem tudzież komputerem.
Central Park

Haedoji Park
Na kilkudziesięciu hektarach terenu wokół budynku, w którym zamieszkałem znajdują się aż dwa duże parki, które sprawiają, że miejsce to jest dla mnie prawie idealnym do zamieszkania. Prawie? Ano dlatego, że to ciągle Korea. Wolałbym takie miejsce w Polsce J. Tartanowe chodniki, zadbane altany, mnóstwo ławek, dobrze utrzymane toalety są tym co wyróżnia tutejsze, miejskie tereny zielone od tych, które widywałem w Polsce. Problem jest w podejściu do sprawy. Tutaj wszyscy wiedzą, że taki teren zielony jest rzadkością i w interesie wszystkich korzystających z niego jest darzyć go należytą troską, traktować jak własne dziecko, aby żywot parku trwał jak najdłużej. To jedna rzecz. Z drugiej strony „Central Park” (o tych nazwach za moment). Umiejscowiony pomiędzy wieżowcami, park z rzeczką, na której możemy zmęczyć nasze ciało wiosłując w kajaku lub pedałując rowerem wodnym, zatrzymując się od czasu do czasu w kawiarni lub możemy po prostu udać się nad rzekę i spocząć w spokoju i zaciszu w samym centrum miejskiej dżungli. Piękna perspektywa.
Wejście do Central Park'u

Samo miejsce posiada wiele innych zalet, które z mojego punktu widzenia okazały się kluczowe przy wynajmie m.in. bliskość  tego miejsca od miejsca pracy. Nie wiecie nawet jakie to uczucie odzyskać 2 dni z miesiąca, których nie spędza się w busie do i z pracy. Pierwszego dnia naprawdę nie wiedziałem czym się zająć, bo miałem tyle czasu wolnego, że po prostu zabrakło mi pomysłów. Teraz intensywnie wydeptuję miejsce, koreańskie chodniki podczas treningów biegowych, do których udało mi się powrócić po kilku przebojach zdrowotnych związanych z moją stopą. Całe szczęście.

I pomimo tego, że całość umiejscowiona jest pomiędzy wielkimi budynkami, pośród szerokich jak morze dróg, to w międzyczasie udaje się znaleźć miejsce, w którym można w spokoju pouprawiać sport lub po prostu usiąść i poczytać książkę. Tak dawno tego nie robiłem.

Tyle by było o tym miejscu. Pewnie uda mi się jeszcze co nieco napisać, a nawet jeśli nie, to i tak sporo już dostaliście.

Na koniec jeszcze jedna krótka refleksja dla Was do zastanowienia się. 

Koreański okoń gruntowy
Zazwyczaj wszystkie wpisy zamieszczane na tym blogu ocierają się o próbę pokazania wszystkich tych zadziwiających elementów, które spotykam na swojej krętej ścieżce korporacyjnej kariery lub nazywając to po ludzku - w pracy, która ściśle „zrośnięta” jest z życiem i adaptacją do tego życia w zupełnie innych kręgach kulturowych .Staram się także dokonać próby zaprezentowania skrajności, które w sposób jednoznaczny pokazują odmienność pomiędzy polską kulturą, która jest mą rodzimą (niejako też europejską), a kulturą azjatycką, bo taką, bądź co bądź zagmatwaną, do tej pory przyszło mi spotykać jeśli chodzi o odmienność. I choć nie zawsze posty naładowane są ironią jak tajska ciężarówka kartonami, to wydaje mi się, że jest jej tutaj sporo. I choć nie zawsze ironia ta niesie ze sobą ciężar pensji prezesa Orlenu, to jednak wyrażam głęboką nadzieję, że ironia tych postów nie jest z gatunku nietuzinkowych żartów prowadzącego popularny w polskiej telewizji, niedzielny show familijny. Choć zapewne spora część z Was, czytelników „Możesz więcej niż myślisz...” powie, że jest w tych notkach sporo powagi i tematów, z których nie ulatnia się choćby nuta ironii to chciałbym, żeby tak nie było.

Chciałbym się tylko dowiedzieć, od Was, czytelników „Możesz więcej niż myślisz...” czy w waszym mniemaniu większym powodzeniem cieszą się notki napakowane ironią jak Marit Bjeorgen, te poważne czy zrównoważone?

Proszę o opinię.