Była godzina 1:30 (GMT+8) kiedy koła szarobiałego Boeinga 737 zetknęły
się z Ziemią w miejscu, o którym jeszcze wtedy nie wiedział zbyt wiele, ale o
odwiedzeniu którego marzył od dłuższego już czasu. Cztery godziny powietrznej
podróży w zatłoczonym, wypełnionym po brzegi skośnookimi ludźmi aeroplanie
uświadomiły mu rzecz niejedną, ale z nich główna brzmiała mniej więcej tak –
musisz uciekać bardzo daleko, żeby uciec od Koreańczyków, a i tak nie masz
pewności, że ich tam nie ma. W niewielkiej odległości od miejsca, które obrał
za kierunek swojej kolejnej podróży znajduje się jakieś 7400 wysp, ale jego
skośnoocy „przyjaciele” najwyraźniej upodobali sobie właśnie tę. Jak na złość.
Wiedział o tym już w chwili zakupu biletu celem wzbicia się w przestworza i dokonania
ucieczki, kiedy tylko weekend miał trwać
trochę dłużej niż standardowe 2 dni lub też 1 jak to ostatnio często miało
miejsce. Perspektywa spędzenia 5 dni z dala od cywilizacji, pośrodku niczego,
gapiąc się na beztroski przestwór morza tudzież oceanu napawała go
niemierzalnym optymizmem, zwłaszcza po pięciu miesiącach spędzonych w kraju,
bądź co bądź, wspaniałym, ale jednak posiadającym szereg wad, które
zdecydowanie przykrywały jego zalety.
Samotne podróżowanie polubił dużo wcześniej, jakieś pięć miesięcy temu
kiedy to postanowił odwiedzić, po raz pierwszy w swoim życiu tereny egzotyczne
jak dla niego i dokonał tego na własną rękę. Postanowił, że tym razem zrobi tak
samo z braku kompanów podróży, a także z uwagi na raptowność wyjazdu. Nie było
ani chwili na zastanowienia, takie rzeczy dokonuje się w amoku. Kupujesz bilet,
wsiadasz w samolot i jesteś.
Zanim jednak koła samolotu dotknęły filipińskiej ziemi, bo tej właśnie miały
dotknąć, musiały się oderwać od koreańskiej, na której wtedy przebywał. Była
godzina 15, pierwszego wrześniowego piątku. Niepewność narastała w tempie
wykładniczym, a to rzecz, której makabrycznie wręcz nie lubił i nie trawił.
Każda niepewna sytuacja wywoływała w nim narastanie złości i irytacji,
zazwyczaj do poziomów wcześniej nienotowanych dla niego samego. Tak też było i
tym razem. Na skraju wyczerpania nerwowego oczekiwał na zbawienne „yes”, które
to pozwoliłoby mu się wyrwać na chwilę z open space’owego piekła biurowego. Owe
„yes” rozbrzmiało w chwili najmniej oczekiwanej, kiedy resztki nadziei spłynęły
mu do gardła z ostatnim łykiem popołudniowej herbaty. Czasu na działanie było
mało, ale wiedział, że taka szansa drugi raz się nie nadarzy, co więcej, nie
wyobrażał sobie sytuacji, w której spędza długi weekend siedząc w miejscu,
które przez ostatnie kilka miesięcy wywoływało u niego niemalże spazmatyczną białą
gorączkę. W erze wszechobecnego
Internetu garść kliknięć na służbowym laptopie wystarczyła, żeby zapewnić sobie
trochę relaksu na nadchodzące dni, a ściślej pisząc godziny. Hotel, samolot,
taksówka, bagaż. Niecałe 4 godziny później stojąc w holu seulskiego lotniska
Incheon ozdabiał swoją twarz bananem momentami wręcz rechocząc się po cichu.
Nie będąc jeszcze pewnym co czeka go po lądowaniu wiedział, że na pewno będzie
ciekawie.
Terminal „Mactan” na wyspie Cebu na Filipinach przywitał go hordą strażników, niezbyt miłą obsługą w okienku z
napisem „Immigration” i otaczającymi go z każdej strony ostrzeżeniami o zakazie
wwozu narkotyków, towarów niebezpiecznych i wszelkiego zła jakie na świecie pod
groźbą kary pozbawienia wolności. Początkowo zastanawiał się czy to jednak
dobry wybór, ale był to krótki moment. Finalnie, co może być gorszego od 5
miesięcy w koreańskim buszu miejskim? Chyba niewiele rzeczy może z tym
konkurować jak równy z równym. Delikatnie mówiąc wyczerpany, przetrwał
lotniskowe prześwietlenia czy oby nie postanowił zabrać ze sobą z miejsca
przebywania jakiegoś wirusa, drapieżnego ptaka tudzież kilograma kokainy dla
lepszej zabawy przez te 5 dni, które dopiero miały nadejść.
W okolicach godziny 2 w nocy przebił się przez lotnisko, wyszedł przez
rozsuwane drzwi oklejone niestylowymi napisami „EXIT”, nad którymi wdzięczył
się obleśny neon z napisem „ARRIVALS” pamiętający jeszcze pewnie wyprawy
krzyżowe. Złapał taksówkę, a właściwie ona złapała jego. Tabun napalonych na
białasa filipińskich taksówkarzy otaczał go z każdej strony nie dając miejsca
do oddechu i miał wrażenie, że swoją taksówkę wybrał nie z własnej woli, ale z
woli taksówkarzy pracujących dla jednej korporacji, którzy przyjęli taktykę
„zamęczyć ciula, to weźmie”. Z przykrością musiał zaakceptować swoją porażkę w
środku nocy i za niezbyt przystępną cenę udał się w podróż gdzie choć na chwilę
miało czekać ukojenie. I łóżko. Łóżko, o którym marzył od kilku już godzin, bo
miał za sobą cały, wyczerpujący tydzień pracy no i podróż w dolnopłatowcu z
ponad setką Koreańczyków. Intensywność dnia to coś co lubił, ale wolał dawkować
ją sobie z umiarem, którego wtedy najzwyczajniej zabrakło, a i puszka z napisem
„energia na dzień dzisiejszy” wydawała się już być pusta. Hotelowa lodówka
zwierała inną z napisem „San Miguel” i postanowił ją wychylić. Duszkiem. A
potem już zasnął. Była godzina 3:10.
Ten kto wymyślił strefy czasowe na pewno nie powinien dostać za to
żadnej nagrody. Taka myśl przyszła mu do głowy, gdy obudził się o 5:30 rano nie
mogąc zasnąć, nawet pomimo usilnych prób uszczknięcia choćby kilku minut
zbawiennego snu więcej. Organizm stanowczo zakomunikował „nie, nie będziesz
spał, to są wakacje, nie praca”. Akceptacja ostatniego zdania nie przyszła
łatwo, jak wiele innych rzeczy, ale koniec końców pogodził się z myślą, że
nadchodząca sobota będzie należała do tych, które uwielbiał opisywać wiele
mówiącym słowem „niełatwa”. Godzinę później zdrapał się z łóżka niesiony myślą,
że jak zostanie w nim chwilę dłużej nabawi się odleżyn albo innego gówna, które
mogło się tam znajdować. Hotel, do którego przybył w nocy z pomocą
dwudziestoletniej, rozklekotanej Toyoty, która zapewne z uwagi na stan finansów
właściciela nigdy nie widziała prawdziwego samochodowego doktora czyt.
mechanika, prezentował się bardzo ładnie w nocy. Liczne jaskrawoniebieskie
neony, wielkie połacie szkła, chromowane poręcze odbijające światło latarń
powodowały, że opinia o hotelu rosła w momencie ujrzenia go. Szczególnie po
ponad półgodzinnej podróży wśród domków kleconych z wszelakich materiałów,
począwszy od kawałków drewna na blasze falistej kończąc. Na tym tle hotel
prezentował się, nazwijmy to, ponadklasowo. Parter hotelu wyścielony czerwonymi
dywanami, nasycony do granic możliwości ciemnym drewnem, o którym nie mógł
powiedzieć nic więcej poza tym, że jest ciemne, prezentował się także
nadzwyczaj dobrze. Zwłaszcza, że w pamięci miał kwotę, za którą lokalni
decydują się wynająć dwuosobowy apartament w miejscu sygnowanym czterema
gwiazdkami z łóżkiem king size i śniadaniem wliczonym w cenę. Mógł się
spodziewać mniej. Jak się okazało później – nie mylił się. Widok z okna
hotelowego apartamentu nie nastrajał optymizmem, a wręcz przeciwnie o godzinie
3 nad ranem budził lęk. Hale sugerujące, że w środku są swego rodzaju warsztaty
samochodowe, tętniące życiem o tej porze nocy, pośród, których przemieszczają
się typy spod ciemnej gwiazdy nie należały do widoków, do których przywykł
przez ostatnie miesiące.
Poranna pobudka przebiegła trudno, co innego wstawanie z łóżka.
Delikatnie wywlókł swoje ciało spod miękkiej pościeli, która zdawała się nie
pasować do całości wystroju pokoju hotelowego, który przepełniała surowość i
nijakość. Po całej tej nocy uświadomił sobie, że nieskazitelna czystość
pościeli została skażona niemytym ciałem, a fakt ten zmotywował go do wzięcia
gorącego prysznica, co jak się później okazało, nie należało do najprostszych
zadań w tym miejscu. Przepływowy podgrzewacz wody napędzany kilowatami energii
płynącej z sieci elektrycznej był urządzeniem co najmniej tajemniczym.
Wyposażony w pokrętło do regulacji temperatury i jeden przełącznik z
wdzięcznymi symbolami „I” i „0” sugerował, że obsługa tego urządzenia nie może
być trudniejsza niż obsługa tradycyjnej klamki u drzwi. Mylił się. I to grubo.
Pokrętło zgodnie z napisem obok przełącznika także działało w systemie
zerojedynkowym. Woda z rur albo powodowała kurczenie się wszelkich części ciała
z zimna albo wywoływała poparzenia stopnia n. Nie było innej opcji. Zdecydował,
że woli się delikatnie skurczyć aniżeli poparzyć i o gorącym prysznicu mógł
najzwyczajniej zapomnieć. Ale przetrwał.
Pierwsza godzina od pobudki wyposażyła go w tak duży bagaż doświadczeń,
że śmiał stwierdzić iż worek na sobotę jest już pełen do tego stopnia, że nie
da się go zawiązać. I tutaj też się mylił. Śniadanie w hotelu reklamowanym jako
drugi najlepszy w mieście okazało się nie sięgać poziomu hotelu, choć ten do
górnolotnych nie należał. Bufet z zimnym ryżem, ścierwiastą kawą i jajecznicą z
jajek niewiadomego pochodzenia nie powodował przesadnego optymizmu. Nakarmić
się jednak musiał, bo w pamięci miał to, że dzisiaj czeka go dzień pełen
wyzwań, a na dodatek pomimo tego, iż różnica czasowa pomiędzy jego ostatnim
miejscem przebywania, a obecnym wynosiła tylko jedną godzinę, to nie było mu
dane zaczerpnąć pełni odpoczynku podczas snu, gdyż organizm jasno zaanonsował,
że pora zwlec dupsko z łóżka i ruszać na podbój świata. Na podbój świata jakże
drastycznie odmiennego od tego, który przyszło mu oglądać do tej pory.
Trauma śniadaniowa musiała pozostać w pamięci przez następne kilka dni,
ale przekonany był o jednym, zasadniczym fakcie – tylko zajęcie głowy czymś
innym pozwoli choć na chwilę zapomnieć o koszmarze pierwszego filipińskiego
posiłku. Korzystając z uprzejmości uroczych pań recepcjonistek zamówił
taksówkę. Ta zatrzymana została przez kolegę odźwiernego w stylu kamikadze. Owy
jegomość nie zastanawiając się ani chwili porzucił przydzielone mu zajęcie
zostawiając wielkie szklane drzwi otwarte na oścież i pobiegł w kierunku
oddalonej o jakieś 50 metrów kamienistej drogi (dodam, że było to centrum
miasta), wbiegł na jej środek nie zważając na to co się na niej dzieje, a
musicie mi wierzyć, że działo się wiele i stanął unosząc lewą, wyprostowaną
rękę na wysokość szyi, coś w stylu „heil Hitler”. Pierwsze auta z rykiem
klaksonów słyszanych tutaj wszędzie jakby jazda z klaksonem stanowiła
obowiązek, ominęły zaangażowanego w wykonanie powierzonego zadania odźwiernego.
Co poniektóry kierowca jął wykrzyknąć kilka słów, które jak mniemam stanowiły
inwektywy. Jak także mniemał inwektyw w vissayas, którym posługiwali się
Filipińczycy z Cebu było niewiele, z racji niebywałej uprzejmości narodu
filipińskiego, którą już zdążył zaobserwować. Piąty czterokołowiec omijający
Pana od drzwi okazał się być taksówką. Ku jego zaskoczeniu była to
dwudziestoletnia Toyota w kolorze białym czyli auto identyczne jak to, którym
miał okazję przybyć do hotelu w nocy. Jedynym faktem świadczącym o tym, że to
nie było to samo auto było to, że kierowca tej drugiej posiadał około
dziesięciodniowy zarost, którego nawet przy obecnej technologii nie dałoby się
wyhodować w pół nocy. To musiała być inna taksówka. No, a przynajmniej inny
kierowca.
Zajął swoje miejsce na siedzeniu pokrytym wytartą już znacznie skórą,
jakby taksówka miała przyjemność gościć wszystkich obywateli tego ponad
milionowego miasta. Przemierzając nocą ulice w białej japońskiej strzale nie
widział zbyt wiele. Cebuańska dżungla miejska nie należała do miejsc najlepiej
oświetlonych i stanowiących wyjątkowy urok nocą. Wręcz przeciwnie, cieszył się,
że drogę z lotniska pokonał w zamkniętym i bezpiecznym samochodzie, a nie np.
przechadzając się po tych ulicach, które właśnie teraz wydały mu się dość
niebezpieczne. Wszechobecna i wdzierająca się drzwiami i oknami bieda stanowiła
tutaj pokaźną część miejskiego krajobrazu. Domy klecone z desek, kawałków
blachy, płyt i wszelkiego materiału, który tutaj można było traktować „jak
budowlany” wyglądały interesująco w całym swoim chaosie budowlanym, którego
prawdopodobnie żaden nadzór budowlany nawet nie próbował kontrolować. Budowle
te stanowiły jednak zdecydowanie coś więcej. One w sposób jasny i klarowny
naświetlały jak wygląda tutejsza rzeczywistość, a w zasadzie tutejszy dramat,
bo tak należałoby to określić. Matki z dziećmi żebrzące tuż przy głównych,
zakorkowanych de facto, arteriach miasta, bezdomni szukający choćby kawałka
zacienionej przestrzeni żeby uciec od palącego słońca, a także starcy, po
których widać było, że system wykopał ich poza ramy tzw. programu emerytalnego.
Wszystko to uświadamiało mu powoli, że świat do kolorowych nie należy, a tak
naprawdę większa jego część, to obrazki jak te, które właśnie trafiały do jego
głowy i miały tam pozostać jeszcze przez bardzo długi czas.
Czterokołowe coś, co ciężko było nazwać samochodem z uwagi na jego stan
i miliony trzasków i stuków wydawanych w jednym momencie przez zmęczone już
mocno życiem części, przemierzało zatłoczone i pokryte grubą kołdrą smogu ulice
miasta. Nie za bardzo jeszcze wtedy wiedział gdzie się kieruje i co tam spotka,
ale po krótkim tripadvisor’owym rozeznaniu w dobrodziejstwie zwanym Internetem
wiedział, że nazywa się to „Krzyż Magellana” i jest to miejsce, w którym
powinien zacząć swoją podróż. Po czterdziestu pięciu minutach i około trzech
kilometrach intensywnego przemieszczania się w dźwiękach klaksonów dotarł do
miejsca przeznaczenia. Równocześnie gdy trzasnęły drzwi taksówki zamykane od
zewnątrz zobaczył gromady ludzi zmierzających w jego kierunku. W pierwszej chwili
myślał, że to zwykli przechodnie zmierzający do pracy, domu lub gdziekolwiek
indziej. Po chwili jednak zdał sobie sprawę z tego, że ludzie ci faktycznie
zmierzają do niego, a stało się tak dlatego, że każdy z nich począł wyciągać
małe pudełeczka podzielone na kilka sekcji, w których leżały różne świecidełka,
różnych maści. A to kolczyki, a to wisiorki, a to kryształy Svarowskiego. Tak
właśnie. Trafił na lokalnych biznesmenów. Lokalne rekiny finansjery. Zaatakowany wiedział jak się zachować i całką
grzecznością postanowił odprawić napalonych na duże zyski płynące od nieczęsto
tu widzianego białego człowieka sprzedawców wszystkich towarów świata.
Tego dnia, a była to sobota pod Krzyżem Magellana zebrała się pokaźna
grupa ludzi, którzy w tym momencie składali ofiary lub po prostu przyszli się
modlić z jakiegoś powodu. Nie wiedział w jakim intencji i tak naprawdę nie
obchodziło go to, ale mimo wszystko coś ważnego działo się w tym znamiennym miejscu.
Ubrany w japonki, które swoje pierwsze kroki stawiały jeszcze na plażach na
Bali, kilka miesięcy temu, kiedy to zaczynała się jego wędrówka po terenach
wcześniej niezbadanych, postanowił pospacerować chwilę i rozejrzeć się dookoła.
Nie miał mapy. Przewodnik też należał do rzeczy, których posiadać nie było mu
dane. Nie miał też zielonego pojęcia, w którym kierunku się udać. Jednak mimo
wszystko gdzieś głęboko wewnątrz miał świadomość, że sobie poradzi. Jak radził
sobie nie raz i nie dwa w takich sytuacjach. Już wcześniej zdarzało mu się
udawać do nowego miejsca na zupełnie „dziko”, bez wiedzy o tym, w którym
kierunku udać się należy. Tutaj jednak było inaczej i czuł to. Czuł, że
wszystkie oczy zwrócone są na niego. Nie dlatego, że był celebrytą, nie
dlatego, że wyglądał nadzwyczaj dobrze. Już dzień wcześniej widząc zabiedzone
ścieżki filipińskiej „metropolii” postanowił, że wszystko co wartościowe ukryje
w hotelowym sejfie, wyłuska i zapisze w pamięci najdłuższy kod jaki sejf
przyjmie i dopiero w tym momencie opuści swój hotelowy azyl. Wszystko dlatego,
że posiadał białą karnację, która stanowiła tutaj rzadkość taką samą jak
spełnione wyborcze obietnice w jego ojczyźnie. Dla lokalnej ludności był po
prostu ruchomym symbolem „$”, który niósł ze sobą pokaźne zyski, niezależnie od
tego ile kupi. Lokalni mieli tą przewagę, że wiedzieli iż biała twarz oznacza
chwilową inflację w okolicach 300% w ciągu kilku sekund. Tutaj rynek rządzi się
innymi prawami.
Człapiąc powoli i chłonąc w okolicach godziny 9 rano pierwsze promienie
palącego słońca zwyczajnie się poddał. Uświadomił sobie, że pierwszy raz
przegrał swoje podróżnicze wojaże. Przegrał z samym sobą. Gdy zamyślony w
okolicy prawego ucha usłyszał znane mu „Hello” wykonał podskok niczym Michael
Jordan za swoich najlepszych czasów, po czym postanowił wykonać skręt szyi i
zobaczyć, co mogło mu tak podpompować poziom adrenaliny. Skręt szyi nie
spowodował większych zmian w widoku, poza zmianami na planie dalszym. W dalszym
ciągu nie widział niczego zaskakującego, co mogłoby do niego rozmawiać. Jako
osoba zdecydowanie niskopienna w rejonach, z których pochodził zwykł raczej
poszukiwać dźwięków powyżej swojej linii oczu. Pochylił więc głowę i ujrzał
jegomościa, który sekundę wcześniej postanowił napędzić mu stracha, ale
zupełnie niezamierzenie. Odpowiadając uprzejmym „Good morning” do mężczyzny,
który definitywnie miał na sobie coś co wyglądało jak mundur zastanawiał się
czy jeszcze trochę mu się poziom adrenaliny nie podniósł. Nie wiedział, co może
chcieć od niego gość cechujący się jakimiś 155-oma centymetrami wzrostu, takim
samym obwodem w pasie, który na dodatek nosi na ramieniu napis „Tourist
Police”.
- Co pan tu robi? – zapytał mundurowy
- Turystą jestem, zwiedzam
- Zauważyłem, ale dlaczego tutaj? Przecież tutaj nic nie ma
- Taki los widzisz… - odrzekł.
Rozmowny ten gość – pomyślał. Filipiński stróż turystycznego prawa,
który pozwalał sądzić, że to miejsce do miejsc turystycznie bezpiecznych raczej
nie należy (bo kto wprowadza policję turystyczną?), na oko miał jakieś 50-52
lata. Przynajmniej tak to ocenił. Na imię miał Ray. Nie ten od okularów, bo
zdecydowanie brakowało mu Ban, ale przynajmniej nosił okulary z logiem tegoż.
Cóż, imię zobowiązuje. Po kilku smętnych zdaniach, po których był zdziwiony, że
nieznany mu policjant turystyczny z nieznanej mu wcześniej wyspy potrafi
posługiwać się w miarę przyzwoitym angielskim doszedł do wniosku, że coś jest
na rzeczy. Czekał tylko na moment, w którym „smerf”, bo tak zdążył go już
ochrzcić w głębi swoich myśli przejdzie do sedna sprawy i powie o co mu chodzi.
Jakże zaskoczony był, gdy jakieś 10 sekund później mikrus z Filipin
zaproponował mu bycie jego przewodnikiem i dobrą duszą towarzystwa w tułaczce
po Cebu. Zazwyczaj w takim przypadku powiedział by „nie dziękuję, nie
potrzebuję, zarobiony jestem, czasu nie mam” lub „odpierdol się” w przypadku, nazwijmy
to, skrajnym. Tutaj jednak było jakby inaczej. Jakby wiedział, że Ray
faktycznie potrzebuje się wyrwać z tego bagna jakim jest plac wokół krzyża
Magellana tak samo jak on potrzebował się wyrwać z tego miejsca.
- Dobra, gadaj ile?
- To powinno być w Twoim sercu, ludzie z Filipin nigdy nie proszą o
pieniądze.
- Jak grubo się mylisz staruszku – pomyślał.
Myśli miał różne, ale zawsze też należał do tych co ryzykują. No risk,
no fun. Stanęło na około 25 złotych za bycie dobrym przewodnikiem po tym jakże
nieprzewidywalnym mieście. Przez cały dzień. Cena dla niego jakby symboliczna.
Wtedy nie wiedział jeszcze, że dla Raya to dochód dwudniowy. Tyle samo zgarnia
za 2 dni „pilnowania porządku” wokół krzyża. To co wydarzyło się w następnych
dziesięciu minutach przerosło jego najśmielsze oczekiwania. Słońce, które w tej
chwili wysuszało krzyż Magellana na proch wzmagało uczucie pragnienia, dlatego
Ray zaproponował żeby udali się na komisariat, który wyposażony był, jako jeden
z nielicznych budynków w tym miejscu, w klimatyzację co by ochłonąć trochę.
Mijała 9:30, Ray pewnym krokiem przeskoczył nad progiem komisariatu, otworzył wahadłowe
drzwi prowadzące do niewielkiego pomieszczenia, w którym przebywało jeszcze
kilku osobników oznaczonych wdzięcznym „Tourist police”. Wcześniej wyglądał na
osobę rozmowną i lubiącą owijać w bawełnę. Tu postąpił zgoła inaczej. Wszedł,
powiedział: - „Szefie, na dziś moja warta skończona. Jadę zwiedzać.”. I
wyszedł. Ot tak po prostu. O 9:30, po półtorej godziny swojej pracy. Poszedł
czerpać słońce, które czerpał każdego dnia po 11 godzin dziennie jak się
później odważył zwierzyć.
Wyszli z komisariatu. Postanowili, że dziś podstawowym środkiem
lokomocji, bo tez takowego nie dałoby się obejść w Cebu, będą taksówki. Lub
cokolwiek to jest, bo od taksówki, do standardu której zdążył już przywyknąć,
pojazdy poruszające się po cebuańskich drogach odbiegały znacznie. Nie
zdecydowali się korzystać ze wszechobecnych jeepney’i czyli pojazdów
przerobionych z ciężarówek na najniższej klasy autobusy, które kursowały po
bliżej nieznanych trasach, o bliżej nieokreślonych godzinach, o bliżej nieokreślonym
zatłoczeniu pojazdu. Jednym słowem podróżowanie jeepney’ami pozostawało tylko
dla rdzennych Filipino, którzy uznawali to za rodzaj rytuału, który codziennie
wykonać trzeba. Przejażdżka jeepney’em jak śniadanie. Bez niej nie ruszaj się z
domu. Bez tej przejażdżki jesteś na dzielni jakby lapsem. Złapanie owej
taksówki z ryjem takim jak miał on nie było jakimś wielkim wyzwaniem, toteż
niecałe dwie minuty później siedzieli w starym, ale było nie było,
klimatyzowanym pojeździe ku zdziwieniu wszystkich pojazd wyprodukowany był
przez Japończyków z Toyoty. Swoją drogą
Japończycy chyba obrali sobie Filipiny za swój główny rynek eksportowy i
postanowili przygotować na ten rynek serię samochodów, których rozwiązania
techniczne sięgają lat siedemdziesiątych i sprawdzają wrażenie skleconych na
prędko z używanych podzespołów, ale za to trafiają w możliwości finansowe
Filipinos. Zdając się na Raya nie wiedział jeszcze czego oczekiwać po miłym,
niskim grubasku jakim był cebuański stróż turystycznego prawa, ale innego
wyboru nie miał. Pogodził się już z tym, że dzisiaj więcej zależeć będzie od
białej Toyoty i nieznanego mu jeszcze dwie godziny temu gościa o amerykańsko
brzmiącym imieniu Ray niż od niego samego.
Biały dyliżans napędzany chyba najniższej jakości benzyną jaką sprzedaje
się na świecie, której liczba oktanowa oscylowała w okolicach 85 (przynajmniej
tak podawali na dystrybutorach, bo stacji benzynowych w ogólnym tego słowa
rozumienia tutaj nie uświadczysz) ruszył z nieoczekiwanym impetem tylko po to
by po niecałych 300 metrach zatrzymać się już z impetem zdecydowanie mniejszym.
Zarejestrował tylko, że kondycja układu hamulcowego zdecydowanie bardziej
opisuje cały stan samochodu niż jego silnik. Podjechali pod kamienne mury
dziwnego budynku, nieopodal Krzyża Magellana. Zatrzymali się przed bramą nad
którą wdzięczył się napis „Fort San Pedro” wyżłobiony w drewnie. Trójkątny w
swoim kształcie fort, zbudowany jeszcze w wieku osiemnastym celem obrony
Filipińczyków przed najeźdźcami muzułmańskimi nadal sprawiał wrażenie budowli
nie od pokonania, choć już od jakiegoś czasu jego funkcje obronne zastąpione
zostały funkcjami, nazwijmy to, turystyczno – rekreacyjnymi. Weszli do środka,
płacąc oczywiście podwyższoną kwotę za bilet, tak jakby wejście białego
człowieka na teren fortu powodowało większe zniszczenia. To mogłoby mieć swoje
uzasadnienie gdyby na teren wchodzili Rosjanie, ale takowych nie było ani w
postaci Raya, ani w jego postaci. Musiał się niestety pogodzić z etykietą
przyjezdnego milionera, do którego nota bene było mu daleko jak do NASA do
lądowania na Marsie. Niełatwy żywot naiwnego białego turysty.
Kamienna konstrukcja fortu posiadała trzy wieże na murach. Dwie z nich
skierowane są w kierunku morza i to dzięki nim żołnierze mieli wypatrywać
kolejnych najazdów ze strony wroga. W tym momencie wiedział już co nieco o
historii tego jakże rozsypanego geograficznie kraju i wizyta w tym miejscu
uświadomiła mu, że ten fort doskonale opisuje to co działo się tutaj na
przestrzeni wieków. Filipińczycy zrobili z tego jedną z niewielu atrakcji
turystycznych na Cebu umieszczając w środku kilka eksponatów z czasów, w
których Cebu było jeszcze w centrum wydarzeń filipińskich, kiedy to stopa
Magellana stawała na cebuańskiej ziemi i kiedy życie wojenne tutaj tętniło.
Rozejrzał się, nic na tą chwilę nie przykuwało jego uwagi poza wzorowo
wykonanymi makietami łodzi z czasów magellańskich. Obaj stwierdzili, że poza
restauracją, w której serowano zimnego San Miguel’a czyli jedyne „filipińskie”
piwo nic więcej ciekawego nie mogą tu zobaczyć. Udali się tylko na szczyt
murów, z której rozpościerała się niezbyt ciekawa panorama nisko zabudowanego
Cebu. Panorama usłana dachami krytymi starą, pordzewiałą blachą, panorama domów
kleconych z materiałów wszelakich w tym drewno, tkaniny i część materiałów
stricte budowlanych jak cegła, kamienie. Prawdopodobnie bez zaprawy, bo ta i
tak nie wzmocniłaby wątłej w swej istocie konstrukcji.
Pierwsze minuty przebiegły im także na skrótowo telegraficznym
spojrzeniu na bazylikę, a właściwie bazyliczkę Santo Nino, w której także roiło
się od głęboko wierzących Filipińczyków, którzy prawdopodobnie każdego dnia
tłumnie przychodzili się tutaj modlić i składać ofiary, co by nadchodzący dzień
i reszta przyszłych były lepsze niż poprzedni. Albo w jakiś innych intencjach.
Tego w tej chwili nie wiedział. Wiedział jednak, że Hiszpanom udało się ten
wyspiarski naród schrystianizować dość doszczętnie, a widać to było na każdym kroku,
gdyż ulice usłane wręcz były kapliczkami bujnie przyozdobionymi kolorową
roślinnością kwiecistą, różnorakimi kadzidłami i wszelkim tego typu towarem,
który sprawiał, że każdy obiekt kultu wyglądał nieco komicznie. Przynajmniej w
jego mniemaniu. Ale co on tam mógł wiedzieć. Co kraj to obyczaj, jak to zwykli
mawiać Rosjanie.
Fort San Pedro zdawał się być jak całe Cebu. Niby atrakcja, niby z
historią, a jednak nic powalającego. Porcja murów, 3 wieże warowne i to
niesamowicie ubogie muzeum, którego w żadnym innym zakątku świata nikt nie
zakwalifikowałby jako muzeum, tutaj jednak stanowiło ono atrakcję turystyczną.
Za opłatą oczywiście. Bieda na Filipinach spowodowała, że wszystko jest płatne.
Płacisz raz więcej, raz mniej, ale na pewno płacisz za wszystko.
Kolega będący właścicielem taksówki z cierpliwością czekał przed główną
bramą fortu nie licząc za to ani jednego peso. To także było dla niego
zadziwiające w jak wielu sytuacjach ci wspaniali ludzie potrafili robić coś
mniej lub więcej bezinteresownie. Zajęli miejsce w taksówce ciesząc się ulgą
zimnego powietrza z wysłużonej klimatyzacji leciwego już wozu. Pojazd począł
przepychać się, bo inaczej tego stylu jazdy nie dało się nazwać, pośród setek
innych obdrapanych i pogniecionych pojazdów. Zdawał sobie sprawę, że jazda z
wciśniętym klaksonem i na tzw. „dotyk” stanowi tutaj zupełną codzienność i nie
uraczysz raczej auta, które nie będzie miało choć jednej większej zadry na
karoserii. Wymuszał to totalny brak zasad na drodze jak i umiejętności wśród
kierowców. Niby na drodze obecne były światła drogowe, ale mało kto zawracał
sobie nimi głowę. Niby przy drodze na długich stalowych rurach wisiały
powszechnie znane w świecie znaki drogowe jednak, na mało którym widać było
cokolwiek spod warstwy rdzy pokrywającej powierzchnię stali, na której
nadrukowano piktogram.
Pokonanie niecałych trzech kilometrów zajęło im prawie godzinę. W
normalnych warunkach godzina jazdy w taksówce wywołałaby u niego w portfelu
próżnię, a ten pewnie zassałby się do środka, ale nie tutaj. Relatywnie niskie
ceny benzyny i jeszcze niższe ceny gazu, który napędzał większość taksówek i
wreszcie niebywała konkurencja w branży taksówkarskiej wymusiła na kierowcach
niemalże dumping cenowy. Za prawie godzinę podróży w klimatyzowanej taksówce
zapłacił jakieś 4,5 złotego i to tylko dlatego, że nie posiadał drobnych i
musiał zostawić kilka peso napiwku. Dotarli pod Cebu Heritage Monument Dziwna
konstrukcja, złożona tak jakby z kilku różnych pomników upamiętniająca
większość ważnych wydarzeń jakie miały miejsce na tej targanej różnymi historycznymi
wiatrami wyspie. Pomimo tego, że była to słoneczna sobota turystów było jak na
lekarstwo. Cebu wyraźnie nie należało do tych najczęściej odwiedzanych przez
turystów miejsc na Filipinach i już teraz wiedział, że na pewno nie jest to
Manila, którą rocznie jak wiedział odwiedzają miliony spragnionych wrażeń
turystów. W każdym nowym miejscu, do którego przybywał kradł kilka ujęć swoim
niezbyt profesjonalnym aparatem cyfrowym ku pamięci, ale także po to, żeby
potem mógł pokazać znajomym, którzy nigdy nie wybaczyliby mu tego, że będąc w
tak nietypowym miejscu nie pokusił się o kilka ujęć. Tym razem zrobił podobnie.
Sięgnął do swojego plecaka, wyjął swój aparat cyfrowy i w zasadzie wydał na
siebie wyrok. Do tej pory wszystko było w jak najlepszym porządku. Wyglądał
trochę różnie, ale nie jak totalny odmieniec. Po wyjęciu aparatu począł
wyglądać znów jak chodzący banknot studolarowy. Okazało się, że pomnik
dziedzictwa Cebu także otoczony jest przez lokalną świtę biznesową chcącą
sprzedać każdy towar jaki prawdopodobnie produkowano na świecie. Dziwił się, że
nikt nie wciska mu kredytu na procent, nart lub innego egzotycznego na tych
terenach towaru. Ci ludzie naprawdę posiadali wszelkie rzeczy i naprawdę też
posiadali nieokiełznaną chęć sprzedaży wszystkiego. Zdawali sobie bowiem sprawę
z tego, że jak nie sprzedadzą to nie zjedzą. Wykonywali swój zawód z pasją, po
której dało się poznać, że od tego zależy ich życie. Bez tego by go nie mieli.
Każdy produkt, który oferowali, oferowali tak jakby to był najlepszy produkt z
tej kategorii na świecie.
Spod dziwactwa nazywanego Pomnikiem Dziedzictwa Cebu udali się w dalszą
podróż. Po raz kolejny taksówka uraczyła ich powiewem zimnego, klimatyzowanego
powietrza, które w okolicach godzin zbliżającego się południa było wręcz
zbawienne. Palący upał i do tego wilgotne powietrze powodowały, że temperatura
odczuwalna oscylowała pewnie w okolicach 50 stopni w powszechnie znanej skali
Celsjusza. Gardło przypominało Saharę po kilku miesiącach bez deszczu pomimo,
że ciągle spożywał nienotowane wcześniej w jego przypadku ilości płynów, w
szczególności wody. Wiedział, że musi stronić od alkoholu, bo ten przy tych
temperaturach pewnie by go zabił, a na razie nie miał na to ochoty.
Taksówka poczęła wspinać się krętą drogą pod górę, pokonując setki
wertepów, omijając wszystko co przemierzało drogi wraz z jeepneyami, taczkami,
wózkami, przenośnymi sklepami, ludźmi i wszelkim innym towarem, który ktoś
postanowił pozostawić na poboczu wąskiej, bądź nie bądź, drogi lub w jej
obrębie. Ulice były potwornie zatłoczone. Smród spalin i dym pokrywający wolne
przestrzenie pomiędzy cebuańskimi domostwami wdzierał się przez nozdrza
powodując spustoszenie w drogach oddechowych i w tym czymś co jeszcze do
niedawna nazwał by płucami, a teraz jednak powinien to nazwać magazynem pyłu,
bo miał wrażenie, że nic innego się w środku nie znajduje. Niemiły zapach
spalin, o których kontrolę nikt tutaj nie dbał potęgowany był także przez
liczne „baro-restauracje” znajdujące się po obu stronach drogi. Pomimo tego, że
siedział w zamkniętym i wydawało się szczelnym samochodzie miał wrażenie, że
żadne z urządzeń mających za zadanie filtrowanie powietrza przychodzącego z
zewnątrz od dawna nie spełnia swojej roli w stopniu choćby najmniejszym. Odór
kutra, który niespecjalnie należał do jego ulubionych wdzierał się każdą wolną
przestrzenią do samochodu powodując w nim niemałe obrzydzenie. Sam też nie czuł
się zbyt świeżo po kilku godzinach spędzonych na zwiedzaniu i ciągłym
przemieszczaniu po tej filipińskiej wyspie. Mikstura zapachowa nie byłaby do
zaakceptowania w żadnym innym wypadku, ale w tym musiał, bo nie miał możliwości
jej się pozbyć.
Po prawie kolejnej godzinie spędzonej w taksówce i zaledwie kilku
przebytych kilometrach dotarli do świątyni Taoistów. A mianowicie prawie
dotarli. Na miejsce wiodła jeszcze stroma droga, którą trzeba było pokonać
pieszo, bo nie wszędzie pseudo-terenowe taksówki potrafiły sobie dać radę.
10-cio minutowy marsz spowodował wodospad potu lejący się po całym ciele.
Finalnie jednak znaleźli się u bram świątyni malowniczo umiejscowionej na
wzgórzu, pod którym rozciągała się panorama miasta. Jakże zaskoczony się czuł
kiedy po raz pierwszy wchodząc do miejsca określanego jako „atrakcja
turystyczna” nie musiał sięgać do portfela po jednostronne monety określane
filipińskimi peso. Widocznie Chińczycy sprawujący pieczę nad świątynią mieli
inne podejście do biznesu i dla nich miejsce kultu nie było tożsame z miejscem, w którym zarabia się pieniądze,
żerując na portfelach wybiedzonych turystów. Mieli za to dosyć restrykcyjne
zasady panujące w świątyni polegające m.in. na tym, że w świątyni całkowicie
zabronione było cykanie zdjęć. To wydało mu się zrozumiałe, widział to już
wcześniej. Niesamowitą rzeczą było także to, że fotografowanie świątyni było
zabronione także z zewnątrz, a patrolujący świątynię taoiści potrafili dosyć
agresywnie reagować na wyciągany aparat co zauważył wcześniej na przykładzie
Koreańczyków zwiedzających i chcących jak zwykle wykonać kilka fotek swoimi
tabletami. „Ten naród nigdy się nie zmieni, cyfrowe durnie” – pomyślał.
Rzut oka na panoramę miasta, które z tej perspektywy wydawało się być
całkiem przyzwoite. Zawsze tak jest – pomyślał. Kiedy nie widać czegoś z bliska
wydaje się to nawet ładne. Po dokładnym przyjrzeniu się jakieś 90% rzeczy
wygląda gorzej z bliska niż z dużej odległości. Kolejne prawo, które potwierdza
tysiąc przypadków z życia wziętych. Nad panoramą miasta niewiele było
wyróżniających się elementów. Port, kilka wieżowców, które w każdym większym
mieście azjatyckim zginęłyby pod naporem o wiele bardziej rosłych „kolegów” –
drapaczy chmur. Tutaj jednak wieżowiec lub cokolwiek to było o wielkości dziesięciu pięter naprawdę
sprawiał wrażenie cebuańskiego „Skytower’a” wybijającego się ponad niską
zabudowę wyspy. Gdyby spoglądał na to miasto stąd stwierdziłby, że ma w sobie
coś urokliwego. Dziwny zlepek domów, każdy jakby z innej bajki jednak każdy
miał w sobie coś pięknego. Niestety wcześniej miał przyjemność lub też
nieprzyjemność być w „dole” i spoglądać na to z bliska. Tuż pod wzgórzem, na
którym znajdowała się świątynia Taoistów swoje skrzydła rozpościerały wille i
podwórka wyspiarskich nowobogackich. Widać było, że lokalizację w okolicach
miejsca, w którym teraz przebywali śmiało można określić jako „prestiżową”. Nie
znaczy to jednak, że zobaczył tutaj olbrzymie posiadłości wybudowane kosztem
milionów dolarów, ozdobione najdroższym wyposażeniem sprowadzanym z całego
świata. Nie zobaczył także domów powalających stylem, zbudowanych według
czyjegoś projektu, naszpikowanego szklanymi i stalowymi elementami w
nowoczesnym stylu. Nie – tego tutaj zdecydowanie nie było. Wille, które ujrzał
w europejskich warunkach byłyby domami jednymi z wielu. Klasyczna budowa na
„pudełko zapałek” czyli 4 ściany i dach. Bez jakiejkolwiek ekstrawagancji i
polotu, ot prosty sześcian mniejszych lub większych rozmiarów. Jedno zauważył
na pewno – bycie bogatym na pewno nie jest tu powszechnie akceptowalne. Odczuł
to na własnej skórze, bo za bogatego bierze się tutaj każdego turystę,
szczególnie jeśli posiada jasne włosy. Ale było jeszcze coś co sprawiało, że
widział, iż jako bogaty Filipińczyk jesteś poza tzw. pierwszym obiegiem. Każde
z domostw otoczone było wysokim na 2,5 – 3 metry murem, u góry przyozdobionym
koroną z drutu kolczastego lub stalowych kolców. Z góry widać także było, że
niewielkie okna pokaźnych posiadłości zamożnej ludności są przyozdobione
wymyślnymi kratami o oczach tak małych, że w normalnych warunkach pewnie mysz
nie zdołałaby się przez nie przecisnąć. Większość z willi posiadała także
systemy monitoringu, koguty alarmowe i wszelkie gadżety chroniące przed
nachalnymi włamywaczami, których w tej okolicy pewnie nie brakowało.
Po tych niemalże czterech godzinach w podróży i zobaczeniu kilku
interesujących miejsc, które cechowały Cebu Ray wyglądał na nieco zmęczonego i
chyba teraz zaczynał żałować zdania, które wypowiedział rano do swojego szefa
na komisariacie. Czoło tego pięćdziesięciokilkuletniego człowieka wyglądało jak
po przejściu tsunami. Usłane pokaźnymi kroplami potu, czerwone i pomarszczone
sugerować mogło, że towarzysz podróży niedługo postanowi ukrócić sobie swój
własny prezent jakimś atakiem serca albo chociaż omdleniem. Postanowili, że
jedynym ratunkiem w obecnej sytuacji będzie zainwestowanie w butelkę zimnego
piwa, które sprzedawane było nieopodal świątyni w jednym z tysiąca tych
garażowych sklepików specjalizujących się w sprzedaży towarów wszelakich.
Musieli jednak znów stoczyć się z góry, co często jest trudniejsze niż
wchodzenie pod nią. Naprawdę miał wrażenie, że niedługo będzie musiał donieść
do sklepu jedynie ciało Raya, bo ten przy każdej próbie wyduszenia z siebie
choćby kilku zdań sapał jak lokomotywa Trevithick’a.
Jakimś cudem staruszek przeżył podróż, o której pewnie sam też myślał,
że będzie to jego ostatni marsz. W międzyczasie okazało się, że pomimo swojego
pokaźnego kurfra noszonego w okolicach tułowia zdaje się być całkiem rześki
jeszcze. Trzy żony, dziewięcioro dzieci i pokaźna historia życia. To wszystko
co nosił na sobie. Opowiadał o tym dlaczego jego małżeństwa się rozsypywały,
opowiadał o miłości do dzieci, o tym jakie są, ile mają lat i jak sobie
świetnie radzą jak na warunki filipińskie. Po tych wszystkich opowieściach i
jeden i drugi nosili na sobie niemałe ślady zmęczenia, które zmyć mógł tylko
zimny San Miguel. I tak też się stało. Zamówił 2 zimne piwa podane w tych
niskich, pękatych buteleczkach, z etykietą rodem z lat ’80, ale chyba jeszcze
nigdy piwo nie smakowało tak dobrze jak wtedy. Znacie to uczucie kiedy po kilku
godzinach spędzonych na upalnym i żarzącym słońcu chwytacie w rękę lodowato
zimny browar i wypijacie go duszkiem? Tak, oni też je znali i tak jak zawsze,
tak i teraz uczucie to było chyba najlepszym co im się mogło w tej chwili
przydarzyć. To była szybka akcja. Opróżnienie szklanej buteleczki wypełnionej
San Miguelem z policjantem, który jeszcze w tym momencie był policjantem na
służbie zajęło im około 5 minut. W tym momencie zdecydowali, że odpoczynek był
nieco za krótki jak na poziom zmęczenia, który odczuwali i postanowili, że
jeszcze jeden San Miguel niczego większego nie zmieni. Drugim postanowili się
już delektować i chłonąć zadymione powietrze Mandaue, w którym teraz się
znajdowali. W takiej chwili jednak nawet to zadymione i niezbyt zdrowe
powietrze stanowiło coś przyjemnego, coś czego w normalnych warunkach by nie
zaakceptowali. W tej chwili każdy podmuch wiatru, których tutaj było jak na
lekarstwo był zbawienny, upał dawał się we znaki i obniżenie temperatury choćby
o jeden, niby nic nie znaczący stopień, sprawiało, że człowiek czuł się kilka
kilogramów lżejszy.
Po krótkich alkoholowych przygodach pora była jednak wyruszyć w dalszą
podróż, tym razem jednak już nie do kolejnych „atrakcji turystycznych”, ale do
miejsca upragnionego odpoczynku. Droga do hotelu okazała się już nie być długą.
Gdy taksówka pokonywała kolejne wąskie i niesamowicie zatłoczone uliczki Cebu
oraz Mandaue (o wjeździe do tego nawet nie został poinformowany) całkowicie
stracił orientację gdzie obecnie przebywali. Dlatego, gdy po piętnastu minutach
ponownie znaleźli się pod hotelem był niesamowicie zdziwiony. Zdawało mu się,
że hotel jest teraz oddalony o jakieś trzy godziny drogi samochodem, co niejako
nie napawało go optymizmem. Ku jego szczęściu tak nie było. Wyraźnie poprawiło
mu to humor, bo nie przeżyłby pewnie kolejnych dwóch lub trzech godzin w
taksówce choćby nie wiem jaką sympatią ją darzył.
Wybierając Filipiny jako cel swojej kolejnej podróży wiedział czego po
nich oczekuje. Rajskie plaże, biały piasek, przyjemny podmuch od morza, zimne
drinki, nadmorskie bary i gorące kobiety. Niczego więcej nie chciał od tego
wyjazdu, który w założeniu miał mu tylko pomóc oczyścić głowę. Pierwszy dzień
nieco go rozczarował, pomimo tego, że obfitował w zlepek nieprzewidywalnych
zdarzeń jak np. zwiedzanie z policjantem „wynajętym” za kwotę symboliczną. Do
tej pory wielu z wyżej wymienionych rzeczy nie miał okazji zobaczyć dlatego
postanowił podpytać ludność tubylczą o to, gdzie takowe można zobaczyć. Ray
jako człowiek, który spędził tutaj ponad 50 lat swojego życia i znał ten
kawałek ziemi prawdopodobnie lepiej niż własną kieszeń doskonale wiedział gdzie
znajdują się plaże, które każda gazetka turystyczna na świecie określa jako
„rajskie”. Po powrocie do hotelu skorzystał z rady Ray’a, który wcześniej
wspominał coś o „Oho”. Nie miał zielonego kurwa pojęcia co to znaczy, ale
postanowił, że spróbuje wykorzystać swojego turystycznego kolegę, żeby ten
sprecyzował co owe „Oho” oznacza. Okazało się, że dźwiękonaśladowcze „oho”
oznacza nic innego jak wyspę Bohol. W tym momencie była to kolejna obca mu
nazwa jednej z ponad 7 tys. filipińskich wysepek. Nazwa jak każda inna. Dowiedział
się jedynie, że Bohol usłane jest, szczególnie w swojej południowej części
plażami z białym piaseczkiem, turkusowym morzem, a dodatkowo cechuje je kilka
zaskakujących elementów, które spotkać można tylko tutaj i nigdzie indziej.
Tak dobiegła końca przygoda z Ray’em, bez którego prawdopodobnie nie
udałoby mu się zobaczyć nic, bo był zdecydowanie najmniej przygotowanym do
zwiedzania turystą w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. Filipiński grubasek
uratował mu życie robiąc sobie przy okazji dzień odpoczynku od nudnej pracy
polegającej na patrolowaniu terenu wokół wymienionego już tutaj krzyża
Magellana. Pozostałą część popołudnia postanowił poświęcić na zgłębienie
informacji o Bohol. Jakieś trzydzieści minut później zapadła decyzja o tym, że
nadchodząca noc będzie ostatnią, którą spędzi w Cebu. Postanowił, że zasięgnie
informacji jak się na Bohol dostać i uda się tam nazajutrz. Informacje
niezbędne do wykonania podróży uzyskał niedaleko i nie musiał ich szukać jakoś
szczególnie. Okazało się, że recepcjonistka w hotelu jest stojącą lub chodzącą
jak wolicie encyklopedią w temacie „Szybkie wyjazdy na Bohol – tanio, sprawnie,
bez komplikacji”. Jedyną złą informacją podaną przez ową dziewczynę było to, że
wyjazd na kolejną wyspę wiązał się z koniecznością kupienia biletu na szybką
łódź, która wg recepcjonistki jest jedynym słusznym środkiem transportu jeśli
chodzi o dostanie się na wyspę Bohol, a w zasadzie jej południowe krańce. Nie
było by w tym nic nieprzyjemnego gdyby nie konieczność pobudki o 5 rano. W niedzielę.
Ta wiadomość go trochę podłamała, ale nie z takich opresji wychodził już cało i
postanowił, że nawet w niedzielę jest w stanie się zerwać z łóżka o tak
wczesnej porze, byleby tylko zobaczyć to o czym marzył. Tak podjął decyzję o
najdziwniejszej podroży swojego życia jak do tej pory. Tego popołudnia i
wieczoru nic wielkiego się już nie wydarzyło. Udał się na krótki spacer celem
znalezienia jakiegoś posiłku, podczas którego minął ze 100 miejsc określanych
jako „Restaurant”, ale wyglądających tak, że raczej bałby się tam postawić
swoją nogę pod groźbą rewolucji żołądkowych dnia następnego po konsumpcji
posiłku w miejscu jakich tutaj było na pęczki. Postanowił, że skorzysta z
dobrodziejstwa centrum handlowego, które mijali po drodze wracając taksówką z Cebu,
bo był przekonany, że w takich miejscach zawsze można znaleźć coś co
przynajmniej z punktu widzenia higieny jest na poziomie akceptowalnym i
istnieje duża szansa, że konsumpcja w takim miejscu nie spowoduje rozstroju
żołądka. Po powrocie postanowił kontynuować poszukiwanie informacji o Bohol.
Bohol, które w Internecie nie zajmowało setek gigabajtów, a każda informacja
stanowiła raczej telegraficzny skrót w kilku słowach. Jedno wiedział na pewno –
pięciu dni urlopu podczas, którego miał się delektować zimnym rumem z Colą
wylegując się na piaszczystej plaży nie może spędzić w mieście, które nie
wywołało w nim żadnych emocji. Był przekonany, że nawet gdyby na Bohol nie było
ani jednego hotelu to i tak by się tam udał choćby pod groźbą spędzenia kolejnych
czterech nocy na plaży pod gołym niebem.
Gdy nazajutrz budzik jego pseudo – pancernego smartfona zadzwonił o 5
rano czuł się jak z zombie. Podkrążone
oczy, brak możliwości poskładania myśli w całość, a jeszcze do tego konieczność
targania torby i plecaka ze sobą przez następne 6 lub 7 godzin sprawiały, że
powoli zaczynał żałować decyzji o opuszczeniu swojego niezwykle wygodnego łóżka
hotelowego tylko po to, żeby zamienić widok z okna na lepszy. Zawsze wymagał
czegoś więcej i za każdym razem, gdy dążył by to „więcej” osiągnąć czuł
zmęczenie zarówno psychiczne i fizyczne. Nie inaczej było tym razem. O 5 rano
niebo filipińskie nie wykazywało nawet mikroskopijnych oznak rozjaśniania się.
Na nieboskłonie dalej królował wysoko unoszący się Księżyc, a Słońce oraz
Filipińczycy drzemali sobie smacznie przewracając się o tej porze na drugi bok.
Szczęście w nieszczęściu, że na portierni ciągle znajdowała się recepcjonistka,
która za pomocą swojego walkie – talkie przekazała odźwiernemu, że trzeba
złapać taksówkę dla Pana turysty. Tym razem jednak droga była zupełnie pusta.
Przez te kilka minut nie przejechał przez nią żaden, ale to żaden samochód.
Odźwierny jednak wyraźnie nie robił sobie z tego żadnego problemu i po prostu
wyszedł na środek drogi ponownie z tym swoim „Heil Hitler”. Miał chyba z tego habilitację albo
przynajmniej doktorat, bo nawet na pustej ulicy potrafił złapać taksówkę dla
zbłąkanego wędrowca o tak dzikiej porze jaką jest 5 rano.
Skierowali się w stronę portu, z którego miał wyruszyć w dalszą podróż
ku Ziemi Obiecanej, bo takie miał teraz wyobrażenie o miejscu, do którego
postanowił się udać. Wymarzone obrazki, które wymarzył sobie teraz miały
uderzyć go pod postacią żywych widoków. Droga do portu to kolejna z tych
wspaniałych podróży taksówkami. Droga biegnąca przed hotelem w ciągu dnia
zatłoczona nie wykazywała jak już powiedziane zostało żadnych oznak życia w
okolicach godziny piątej rano gdy mrok spowijał jeszcze nieoświetlone ulice. Docierając
do kolejnej przecznicy czyli głównej arterii łączącej pobliskie lotnisko na
wyspie Lapu – Lapu z Cebu uświadomił sobie, że są tutaj miejsca, które nie
zasypiają nigdy. O tak wczesnej porze porannej ulica była zakorkowana tak samo
jak w godzinach szczytu, tak samo tętniła życiem i tak samo tym życiem
śmierdziała. Teraz doskonale wiedział dlaczego recepcjonistka zaleciła mu
wyruszenie w podróż do portu o 5 rano, pomimo tego, że łódź ruszała z niego
około kwadransa po godzinie 9. Po tym jednym dniu spędzonym na Cebu i kilku jak
nie kilkunastu podróżach taksówką przywykł już chyba do tego, że w korku stoi się tutaj zawsze. To
od czego próbował uciec opuszczając
zatłoczone ulice Seulu i jego miast ościennych dopadło go tutaj, kto wie czy
nawet nie ze zdwojoną siłą. Miał bowiem wrażenie, że powietrze w Seulu trochę
bardziej nadawało się do tego, co powszechnie nazywamy oddychaniem, a tutaj
powinniśmy nazwać próbą dostarczenia tlenu do organizmu. Taksówka poruszała się
bardzo mozolnie, przepychając się pomiędzy innymi pojazdami. Jedno ciągle go
zastanawiało – jeżeli bieda stanowi tutaj poniekąd sposób bycia, ludzie
zarabiają stawki, które w innych częściach świata z powodzeniem zostałyby
uznane za głodowe to skąd ci ludzie zdobywają pieniądze na benzynę? Na to
pytanie nie potrafił sobie odpowiedzieć, pomimo tego, że paliwo było tutaj
relatywnie tanie, ale nie jak na realia Filipińczyków. Litr paliwa to około 1/3
ich dziennej pensji. Raju nie ma.
Kilka kilometrów trasy do portu udało im się pokonać w 30 minut dlatego,
że kolega – kierowca znał tajemnicze połączenia prawdopodobnie przez prywatne
podwórka, pośród ludzi śpiących na hamakach i kanapach na dworze. Dotarli do
portu, zegarek wskazywał kilka minut po 6 i pomimo tak wczesnej pory w budynku
portu nie brakowało amatorów porannego wstawania. Poinstruowany przez
tryskającą uprzejmością hotelową recepcjonistkę udał się w kierunku różowego
budynku, gdzie wg informacji, które dostał od miłej Pani powinien kupić bilet.
Patrząc na tłok w okolicach portu bał się, że proceder zakupu biletu zajmie
dosyć długo, jednak w tej materii się pomylił. Okazało się, że doświadczeni
Filipińczycy regularnie kursujący na trasie pomiędzy Cebu, a Bohol kupują
bilety na zapas, co wydało mu się niesamowicie przebiegłym i mądrym procederem.
Przyjemność podróży w dwie strony futurystyczną łodzią określaną tutaj dumnym
angielskim „fast boat” rozwijającą około 60 km/h i z wyglądu przypominającą
legendarną łódkę z serialu „Grom w raju” z Hulkiem Hoganem w roli głównej
kosztowała około 1300 PHP czyli około 100 PLN. Nie była to kwota wygórowana, bo
łódź cieszyła się niemałym powodzeniem i prawie wszystkie siedziska „pojazdu”
były zajęte. Zdziwił się jednak, gdy wejście na pokład filipińskiego rekina z
silnikiem Diesla wyglądało niemal jak wejście do samolotu – prześwietlenie
rentgenem bagażu, odprawa paszportowa, kontrole, obmacywanie. Czy naprawdę
potrzeba tutaj wprowadzać przepisy rodem z lotnictwa, żeby można było
przepłynąć z jednej wyspy na drugą? Nie zrozumiał tego wtedy i później też nie
próbował tego zrozumieć.
Do odpłynięcia superszybkiej łódki pozostało mu kilka dłuższych chwil
kiedy tylko przeprawił się przez wszystkie procedury bezpieczeństwa, skanery,
dotyki i inne tego typu niezbyt przyjemne sprawy. Zasiadł na terminalu, który
pamiętał pewnie czasy okupacji amerykańskiej na tych terenach i począł
obserwować znudzonych o tym niedzielnym poranku ludzi. Większość z nich była
lokalnymi handlarzami zajmującymi się przewozem towarów drobnych z Cebu na
Bohol celem dalszej sprzedaży tej drobnicy turystom odwiedzającym pobliską
wyspę. Każdy z nich targał dwie lub trzy reklamówki wypchane prawdopodobnie
wszystkim, co można wcisnąć zbłąkanym turystom. Większość z Filipińczyków
wyglądała zatem jak tradycyjni polscy obywatele codziennie opuszczający progi
jednego z tych bardzo popularnych dyskontów polskich. Zbilansowane zakupy to
siatka w każdej ręce – pomyślał. Zbilansowana sprzedaż kierowała się – jak
teraz zauważył – tożsamymi zasadami.
Wejście na pokład „Groma w raju” po przejściu wszelkich rodzajów
kontroli bezpieczeństwa okazało się bułką z masłem. Jak mawiali jego
przyjaciele – wszedł na pokład łodzi „jak Fiskars w masło”. Oczywiście nie tak
kolorowo jak się by mogło wydawać.
Koniec cz. 1.