11/30/2014

Podróż w nieznane cz.1

Była godzina 1:30 (GMT+8) kiedy koła szarobiałego Boeinga 737 zetknęły się z Ziemią w miejscu, o którym jeszcze wtedy nie wiedział zbyt wiele, ale o odwiedzeniu którego marzył od dłuższego już czasu. Cztery godziny powietrznej podróży w zatłoczonym, wypełnionym po brzegi skośnookimi ludźmi aeroplanie uświadomiły mu rzecz niejedną, ale z nich główna brzmiała mniej więcej tak – musisz uciekać bardzo daleko, żeby uciec od Koreańczyków, a i tak nie masz pewności, że ich tam nie ma. W niewielkiej odległości od miejsca, które obrał za kierunek swojej kolejnej podróży znajduje się jakieś 7400 wysp, ale jego skośnoocy „przyjaciele” najwyraźniej upodobali sobie właśnie tę. Jak na złość. Wiedział o tym już w chwili zakupu biletu celem wzbicia się w przestworza i dokonania  ucieczki, kiedy tylko weekend miał trwać trochę dłużej niż standardowe 2 dni lub też 1 jak to ostatnio często miało miejsce. Perspektywa spędzenia 5 dni z dala od cywilizacji, pośrodku niczego, gapiąc się na beztroski przestwór morza tudzież oceanu napawała go niemierzalnym optymizmem, zwłaszcza po pięciu miesiącach spędzonych w kraju, bądź co bądź, wspaniałym, ale jednak posiadającym szereg wad, które zdecydowanie przykrywały jego zalety.

Samotne podróżowanie polubił dużo wcześniej, jakieś pięć miesięcy temu kiedy to postanowił odwiedzić, po raz pierwszy w swoim życiu tereny egzotyczne jak dla niego i dokonał tego na własną rękę. Postanowił, że tym razem zrobi tak samo z braku kompanów podróży, a także z uwagi na raptowność wyjazdu. Nie było ani chwili na zastanowienia, takie rzeczy dokonuje się w amoku. Kupujesz bilet, wsiadasz w samolot i jesteś.

Zanim jednak koła samolotu dotknęły filipińskiej ziemi, bo tej właśnie miały dotknąć, musiały się oderwać od koreańskiej, na której wtedy przebywał. Była godzina 15, pierwszego wrześniowego piątku. Niepewność narastała w tempie wykładniczym, a to rzecz, której makabrycznie wręcz nie lubił i nie trawił. Każda niepewna sytuacja wywoływała w nim narastanie złości i irytacji, zazwyczaj do poziomów wcześniej nienotowanych dla niego samego. Tak też było i tym razem. Na skraju wyczerpania nerwowego oczekiwał na zbawienne „yes”, które to pozwoliłoby mu się wyrwać na chwilę z open space’owego piekła biurowego. Owe „yes” rozbrzmiało w chwili najmniej oczekiwanej, kiedy resztki nadziei spłynęły mu do gardła z ostatnim łykiem popołudniowej herbaty. Czasu na działanie było mało, ale wiedział, że taka szansa drugi raz się nie nadarzy, co więcej, nie wyobrażał sobie sytuacji, w której spędza długi weekend siedząc w miejscu, które przez ostatnie kilka miesięcy wywoływało u niego niemalże spazmatyczną białą gorączkę.  W erze wszechobecnego Internetu garść kliknięć na służbowym laptopie wystarczyła, żeby zapewnić sobie trochę relaksu na nadchodzące dni, a ściślej pisząc godziny. Hotel, samolot, taksówka, bagaż. Niecałe 4 godziny później stojąc w holu seulskiego lotniska Incheon ozdabiał swoją twarz bananem momentami wręcz rechocząc się po cichu. Nie będąc jeszcze pewnym co czeka go po lądowaniu wiedział, że na pewno będzie ciekawie.

Terminal „Mactan” na wyspie Cebu na Filipinach przywitał go hordą  strażników, niezbyt miłą obsługą w okienku z napisem „Immigration” i otaczającymi go z każdej strony ostrzeżeniami o zakazie wwozu narkotyków, towarów niebezpiecznych i wszelkiego zła jakie na świecie pod groźbą kary pozbawienia wolności. Początkowo zastanawiał się czy to jednak dobry wybór, ale był to krótki moment. Finalnie, co może być gorszego od 5 miesięcy w koreańskim buszu miejskim? Chyba niewiele rzeczy może z tym konkurować jak równy z równym. Delikatnie mówiąc wyczerpany, przetrwał lotniskowe prześwietlenia czy oby nie postanowił zabrać ze sobą z miejsca przebywania jakiegoś wirusa, drapieżnego ptaka tudzież kilograma kokainy dla lepszej zabawy przez te 5 dni, które dopiero miały nadejść.

W okolicach godziny 2 w nocy przebił się przez lotnisko, wyszedł przez rozsuwane drzwi oklejone niestylowymi napisami „EXIT”, nad którymi wdzięczył się obleśny neon z napisem „ARRIVALS” pamiętający jeszcze pewnie wyprawy krzyżowe. Złapał taksówkę, a właściwie ona złapała jego. Tabun napalonych na białasa filipińskich taksówkarzy otaczał go z każdej strony nie dając miejsca do oddechu i miał wrażenie, że swoją taksówkę wybrał nie z własnej woli, ale z woli taksówkarzy pracujących dla jednej korporacji, którzy przyjęli taktykę „zamęczyć ciula, to weźmie”. Z przykrością musiał zaakceptować swoją porażkę w środku nocy i za niezbyt przystępną cenę udał się w podróż gdzie choć na chwilę miało czekać ukojenie. I łóżko. Łóżko, o którym marzył od kilku już godzin, bo miał za sobą cały, wyczerpujący tydzień pracy no i podróż w dolnopłatowcu z ponad setką Koreańczyków. Intensywność dnia to coś co lubił, ale wolał dawkować ją sobie z umiarem, którego wtedy najzwyczajniej zabrakło, a i puszka z napisem „energia na dzień dzisiejszy” wydawała się już być pusta. Hotelowa lodówka zwierała inną z napisem „San Miguel” i postanowił ją wychylić. Duszkiem. A potem już zasnął. Była godzina 3:10.

Ten kto wymyślił strefy czasowe na pewno nie powinien dostać za to żadnej nagrody. Taka myśl przyszła mu do głowy, gdy obudził się o 5:30 rano nie mogąc zasnąć, nawet pomimo usilnych prób uszczknięcia choćby kilku minut zbawiennego snu więcej. Organizm stanowczo zakomunikował „nie, nie będziesz spał, to są wakacje, nie praca”. Akceptacja ostatniego zdania nie przyszła łatwo, jak wiele innych rzeczy, ale koniec końców pogodził się z myślą, że nadchodząca sobota będzie należała do tych, które uwielbiał opisywać wiele mówiącym słowem „niełatwa”. Godzinę później zdrapał się z łóżka niesiony myślą, że jak zostanie w nim chwilę dłużej nabawi się odleżyn albo innego gówna, które mogło się tam znajdować. Hotel, do którego przybył w nocy z pomocą dwudziestoletniej, rozklekotanej Toyoty, która zapewne z uwagi na stan finansów właściciela nigdy nie widziała prawdziwego samochodowego doktora czyt. mechanika, prezentował się bardzo ładnie w nocy. Liczne jaskrawoniebieskie neony, wielkie połacie szkła, chromowane poręcze odbijające światło latarń powodowały, że opinia o hotelu rosła w momencie ujrzenia go. Szczególnie po ponad półgodzinnej podróży wśród domków kleconych z wszelakich materiałów, począwszy od kawałków drewna na blasze falistej kończąc. Na tym tle hotel prezentował się, nazwijmy to, ponadklasowo. Parter hotelu wyścielony czerwonymi dywanami, nasycony do granic możliwości ciemnym drewnem, o którym nie mógł powiedzieć nic więcej poza tym, że jest ciemne, prezentował się także nadzwyczaj dobrze. Zwłaszcza, że w pamięci miał kwotę, za którą lokalni decydują się wynająć dwuosobowy apartament w miejscu sygnowanym czterema gwiazdkami z łóżkiem king size i śniadaniem wliczonym w cenę. Mógł się spodziewać mniej. Jak się okazało później – nie mylił się. Widok z okna hotelowego apartamentu nie nastrajał optymizmem, a wręcz przeciwnie o godzinie 3 nad ranem budził lęk. Hale sugerujące, że w środku są swego rodzaju warsztaty samochodowe, tętniące życiem o tej porze nocy, pośród, których przemieszczają się typy spod ciemnej gwiazdy nie należały do widoków, do których przywykł przez ostatnie miesiące.

Poranna pobudka przebiegła trudno, co innego wstawanie z łóżka. Delikatnie wywlókł swoje ciało spod miękkiej pościeli, która zdawała się nie pasować do całości wystroju pokoju hotelowego, który przepełniała surowość i nijakość. Po całej tej nocy uświadomił sobie, że nieskazitelna czystość pościeli została skażona niemytym ciałem, a fakt ten zmotywował go do wzięcia gorącego prysznica, co jak się później okazało, nie należało do najprostszych zadań w tym miejscu. Przepływowy podgrzewacz wody napędzany kilowatami energii płynącej z sieci elektrycznej był urządzeniem co najmniej tajemniczym. Wyposażony w pokrętło do regulacji temperatury i jeden przełącznik z wdzięcznymi symbolami „I” i „0” sugerował, że obsługa tego urządzenia nie może być trudniejsza niż obsługa tradycyjnej klamki u drzwi. Mylił się. I to grubo. Pokrętło zgodnie z napisem obok przełącznika także działało w systemie zerojedynkowym. Woda z rur albo powodowała kurczenie się wszelkich części ciała z zimna albo wywoływała poparzenia stopnia n. Nie było innej opcji. Zdecydował, że woli się delikatnie skurczyć aniżeli poparzyć i o gorącym prysznicu mógł najzwyczajniej zapomnieć. Ale przetrwał.

Pierwsza godzina od pobudki wyposażyła go w tak duży bagaż doświadczeń, że śmiał stwierdzić iż worek na sobotę jest już pełen do tego stopnia, że nie da się go zawiązać. I tutaj też się mylił. Śniadanie w hotelu reklamowanym jako drugi najlepszy w mieście okazało się nie sięgać poziomu hotelu, choć ten do górnolotnych nie należał. Bufet z zimnym ryżem, ścierwiastą kawą i jajecznicą z jajek niewiadomego pochodzenia nie powodował przesadnego optymizmu. Nakarmić się jednak musiał, bo w pamięci miał to, że dzisiaj czeka go dzień pełen wyzwań, a na dodatek pomimo tego, iż różnica czasowa pomiędzy jego ostatnim miejscem przebywania, a obecnym wynosiła tylko jedną godzinę, to nie było mu dane zaczerpnąć pełni odpoczynku podczas snu, gdyż organizm jasno zaanonsował, że pora zwlec dupsko z łóżka i ruszać na podbój świata. Na podbój świata jakże drastycznie odmiennego od tego, który przyszło mu oglądać do tej pory.

Trauma śniadaniowa musiała pozostać w pamięci przez następne kilka dni, ale przekonany był o jednym, zasadniczym fakcie – tylko zajęcie głowy czymś innym pozwoli choć na chwilę zapomnieć o koszmarze pierwszego filipińskiego posiłku. Korzystając z uprzejmości uroczych pań recepcjonistek zamówił taksówkę. Ta zatrzymana została przez kolegę odźwiernego w stylu kamikadze. Owy jegomość nie zastanawiając się ani chwili porzucił przydzielone mu zajęcie zostawiając wielkie szklane drzwi otwarte na oścież i pobiegł w kierunku oddalonej o jakieś 50 metrów kamienistej drogi (dodam, że było to centrum miasta), wbiegł na jej środek nie zważając na to co się na niej dzieje, a musicie mi wierzyć, że działo się wiele i stanął unosząc lewą, wyprostowaną rękę na wysokość szyi, coś w stylu „heil Hitler”. Pierwsze auta z rykiem klaksonów słyszanych tutaj wszędzie jakby jazda z klaksonem stanowiła obowiązek, ominęły zaangażowanego w wykonanie powierzonego zadania odźwiernego. Co poniektóry kierowca jął wykrzyknąć kilka słów, które jak mniemam stanowiły inwektywy. Jak także mniemał inwektyw w vissayas, którym posługiwali się Filipińczycy z Cebu było niewiele, z racji niebywałej uprzejmości narodu filipińskiego, którą już zdążył zaobserwować. Piąty czterokołowiec omijający Pana od drzwi okazał się być taksówką. Ku jego zaskoczeniu była to dwudziestoletnia Toyota w kolorze białym czyli auto identyczne jak to, którym miał okazję przybyć do hotelu w nocy. Jedynym faktem świadczącym o tym, że to nie było to samo auto było to, że kierowca tej drugiej posiadał około dziesięciodniowy zarost, którego nawet przy obecnej technologii nie dałoby się wyhodować w pół nocy. To musiała być inna taksówka. No, a przynajmniej inny kierowca.
Zajął swoje miejsce na siedzeniu pokrytym wytartą już znacznie skórą, jakby taksówka miała przyjemność gościć wszystkich obywateli tego ponad milionowego miasta. Przemierzając nocą ulice w białej japońskiej strzale nie widział zbyt wiele. Cebuańska dżungla miejska nie należała do miejsc najlepiej oświetlonych i stanowiących wyjątkowy urok nocą. Wręcz przeciwnie, cieszył się, że drogę z lotniska pokonał w zamkniętym i bezpiecznym samochodzie, a nie np. przechadzając się po tych ulicach, które właśnie teraz wydały mu się dość niebezpieczne. Wszechobecna i wdzierająca się drzwiami i oknami bieda stanowiła tutaj pokaźną część miejskiego krajobrazu. Domy klecone z desek, kawałków blachy, płyt i wszelkiego materiału, który tutaj można było traktować „jak budowlany” wyglądały interesująco w całym swoim chaosie budowlanym, którego prawdopodobnie żaden nadzór budowlany nawet nie próbował kontrolować. Budowle te stanowiły jednak zdecydowanie coś więcej. One w sposób jasny i klarowny naświetlały jak wygląda tutejsza rzeczywistość, a w zasadzie tutejszy dramat, bo tak należałoby to określić. Matki z dziećmi żebrzące tuż przy głównych, zakorkowanych de facto, arteriach miasta, bezdomni szukający choćby kawałka zacienionej przestrzeni żeby uciec od palącego słońca, a także starcy, po których widać było, że system wykopał ich poza ramy tzw. programu emerytalnego. Wszystko to uświadamiało mu powoli, że świat do kolorowych nie należy, a tak naprawdę większa jego część, to obrazki jak te, które właśnie trafiały do jego głowy i miały tam pozostać jeszcze przez bardzo długi czas.

Czterokołowe coś, co ciężko było nazwać samochodem z uwagi na jego stan i miliony trzasków i stuków wydawanych w jednym momencie przez zmęczone już mocno życiem części, przemierzało zatłoczone i pokryte grubą kołdrą smogu ulice miasta. Nie za bardzo jeszcze wtedy wiedział gdzie się kieruje i co tam spotka, ale po krótkim tripadvisor’owym rozeznaniu w dobrodziejstwie zwanym Internetem wiedział, że nazywa się to „Krzyż Magellana” i jest to miejsce, w którym powinien zacząć swoją podróż. Po czterdziestu pięciu minutach i około trzech kilometrach intensywnego przemieszczania się w dźwiękach klaksonów dotarł do miejsca przeznaczenia. Równocześnie gdy trzasnęły drzwi taksówki zamykane od zewnątrz zobaczył gromady ludzi zmierzających w jego kierunku. W pierwszej chwili myślał, że to zwykli przechodnie zmierzający do pracy, domu lub gdziekolwiek indziej. Po chwili jednak zdał sobie sprawę z tego, że ludzie ci faktycznie zmierzają do niego, a stało się tak dlatego, że każdy z nich począł wyciągać małe pudełeczka podzielone na kilka sekcji, w których leżały różne świecidełka, różnych maści. A to kolczyki, a to wisiorki, a to kryształy Svarowskiego. Tak właśnie. Trafił na lokalnych biznesmenów. Lokalne rekiny finansjery.  Zaatakowany wiedział jak się zachować i całką grzecznością postanowił odprawić napalonych na duże zyski płynące od nieczęsto tu widzianego białego człowieka sprzedawców wszystkich towarów świata.

Tego dnia, a była to sobota pod Krzyżem Magellana zebrała się pokaźna grupa ludzi, którzy w tym momencie składali ofiary lub po prostu przyszli się modlić z jakiegoś powodu. Nie wiedział w jakim intencji i tak naprawdę nie obchodziło go to, ale mimo wszystko coś ważnego działo się w tym znamiennym miejscu. Ubrany w japonki, które swoje pierwsze kroki stawiały jeszcze na plażach na Bali, kilka miesięcy temu, kiedy to zaczynała się jego wędrówka po terenach wcześniej niezbadanych, postanowił pospacerować chwilę i rozejrzeć się dookoła. Nie miał mapy. Przewodnik też należał do rzeczy, których posiadać nie było mu dane. Nie miał też zielonego pojęcia, w którym kierunku się udać. Jednak mimo wszystko gdzieś głęboko wewnątrz miał świadomość, że sobie poradzi. Jak radził sobie nie raz i nie dwa w takich sytuacjach. Już wcześniej zdarzało mu się udawać do nowego miejsca na zupełnie „dziko”, bez wiedzy o tym, w którym kierunku udać się należy. Tutaj jednak było inaczej i czuł to. Czuł, że wszystkie oczy zwrócone są na niego. Nie dlatego, że był celebrytą, nie dlatego, że wyglądał nadzwyczaj dobrze. Już dzień wcześniej widząc zabiedzone ścieżki filipińskiej „metropolii” postanowił, że wszystko co wartościowe ukryje w hotelowym sejfie, wyłuska i zapisze w pamięci najdłuższy kod jaki sejf przyjmie i dopiero w tym momencie opuści swój hotelowy azyl. Wszystko dlatego, że posiadał białą karnację, która stanowiła tutaj rzadkość taką samą jak spełnione wyborcze obietnice w jego ojczyźnie. Dla lokalnej ludności był po prostu ruchomym symbolem „$”, który niósł ze sobą pokaźne zyski, niezależnie od tego ile kupi. Lokalni mieli tą przewagę, że wiedzieli iż biała twarz oznacza chwilową inflację w okolicach 300% w ciągu kilku sekund. Tutaj rynek rządzi się innymi prawami.

Człapiąc powoli i chłonąc w okolicach godziny 9 rano pierwsze promienie palącego słońca zwyczajnie się poddał. Uświadomił sobie, że pierwszy raz przegrał swoje podróżnicze wojaże. Przegrał z samym sobą. Gdy zamyślony w okolicy prawego ucha usłyszał znane mu „Hello” wykonał podskok niczym Michael Jordan za swoich najlepszych czasów, po czym postanowił wykonać skręt szyi i zobaczyć, co mogło mu tak podpompować poziom adrenaliny. Skręt szyi nie spowodował większych zmian w widoku, poza zmianami na planie dalszym. W dalszym ciągu nie widział niczego zaskakującego, co mogłoby do niego rozmawiać. Jako osoba zdecydowanie niskopienna w rejonach, z których pochodził zwykł raczej poszukiwać dźwięków powyżej swojej linii oczu. Pochylił więc głowę i ujrzał jegomościa, który sekundę wcześniej postanowił napędzić mu stracha, ale zupełnie niezamierzenie. Odpowiadając uprzejmym „Good morning” do mężczyzny, który definitywnie miał na sobie coś co wyglądało jak mundur zastanawiał się czy jeszcze trochę mu się poziom adrenaliny nie podniósł. Nie wiedział, co może chcieć od niego gość cechujący się jakimiś 155-oma centymetrami wzrostu, takim samym obwodem w pasie, który na dodatek nosi na ramieniu napis „Tourist Police”.

- Co pan tu robi? – zapytał mundurowy
- Turystą jestem, zwiedzam
- Zauważyłem, ale dlaczego tutaj? Przecież tutaj nic nie ma
- Taki los widzisz…  - odrzekł.
Rozmowny ten gość – pomyślał. Filipiński stróż turystycznego prawa, który pozwalał sądzić, że to miejsce do miejsc turystycznie bezpiecznych raczej nie należy (bo kto wprowadza policję turystyczną?), na oko miał jakieś 50-52 lata. Przynajmniej tak to ocenił. Na imię miał Ray. Nie ten od okularów, bo zdecydowanie brakowało mu Ban, ale przynajmniej nosił okulary z logiem tegoż. Cóż, imię zobowiązuje. Po kilku smętnych zdaniach, po których był zdziwiony, że nieznany mu policjant turystyczny z nieznanej mu wcześniej wyspy potrafi posługiwać się w miarę przyzwoitym angielskim doszedł do wniosku, że coś jest na rzeczy. Czekał tylko na moment, w którym „smerf”, bo tak zdążył go już ochrzcić w głębi swoich myśli przejdzie do sedna sprawy i powie o co mu chodzi. Jakże zaskoczony był, gdy jakieś 10 sekund później mikrus z Filipin zaproponował mu bycie jego przewodnikiem i dobrą duszą towarzystwa w tułaczce po Cebu. Zazwyczaj w takim przypadku powiedział by „nie dziękuję, nie potrzebuję, zarobiony jestem, czasu nie mam” lub „odpierdol się” w przypadku, nazwijmy to, skrajnym. Tutaj jednak było jakby inaczej. Jakby wiedział, że Ray faktycznie potrzebuje się wyrwać z tego bagna jakim jest plac wokół krzyża Magellana tak samo jak on potrzebował się wyrwać z tego miejsca.

- Dobra, gadaj ile?
- To powinno być w Twoim sercu, ludzie z Filipin nigdy nie proszą o pieniądze.
- Jak grubo się mylisz staruszku – pomyślał.
Myśli miał różne, ale zawsze też należał do tych co ryzykują. No risk, no fun. Stanęło na około 25 złotych za bycie dobrym przewodnikiem po tym jakże nieprzewidywalnym mieście. Przez cały dzień. Cena dla niego jakby symboliczna. Wtedy nie wiedział jeszcze, że dla Raya to dochód dwudniowy. Tyle samo zgarnia za 2 dni „pilnowania porządku” wokół krzyża. To co wydarzyło się w następnych dziesięciu minutach przerosło jego najśmielsze oczekiwania. Słońce, które w tej chwili wysuszało krzyż Magellana na proch wzmagało uczucie pragnienia, dlatego Ray zaproponował żeby udali się na komisariat, który wyposażony był, jako jeden z nielicznych budynków w tym miejscu, w klimatyzację co by ochłonąć trochę. Mijała 9:30, Ray pewnym krokiem przeskoczył nad progiem komisariatu, otworzył wahadłowe drzwi prowadzące do niewielkiego pomieszczenia, w którym przebywało jeszcze kilku osobników oznaczonych wdzięcznym „Tourist police”. Wcześniej wyglądał na osobę rozmowną i lubiącą owijać w bawełnę. Tu postąpił zgoła inaczej. Wszedł, powiedział: - „Szefie, na dziś moja warta skończona. Jadę zwiedzać.”. I wyszedł. Ot tak po prostu. O 9:30, po półtorej godziny swojej pracy. Poszedł czerpać słońce, które czerpał każdego dnia po 11 godzin dziennie jak się później odważył zwierzyć.

Wyszli z komisariatu. Postanowili, że dziś podstawowym środkiem lokomocji, bo tez takowego nie dałoby się obejść w Cebu, będą taksówki. Lub cokolwiek to jest, bo od taksówki, do standardu której zdążył już przywyknąć, pojazdy poruszające się po cebuańskich drogach odbiegały znacznie. Nie zdecydowali się korzystać ze wszechobecnych jeepney’i czyli pojazdów przerobionych z ciężarówek na najniższej klasy autobusy, które kursowały po bliżej nieznanych trasach, o bliżej nieokreślonych godzinach, o bliżej nieokreślonym zatłoczeniu pojazdu. Jednym słowem podróżowanie jeepney’ami pozostawało tylko dla rdzennych Filipino, którzy uznawali to za rodzaj rytuału, który codziennie wykonać trzeba. Przejażdżka jeepney’em jak śniadanie. Bez niej nie ruszaj się z domu. Bez tej przejażdżki jesteś na dzielni jakby lapsem. Złapanie owej taksówki z ryjem takim jak miał on nie było jakimś wielkim wyzwaniem, toteż niecałe dwie minuty później siedzieli w starym, ale było nie było, klimatyzowanym pojeździe ku zdziwieniu wszystkich pojazd wyprodukowany był przez Japończyków z  Toyoty. Swoją drogą Japończycy chyba obrali sobie Filipiny za swój główny rynek eksportowy i postanowili przygotować na ten rynek serię samochodów, których rozwiązania techniczne sięgają lat siedemdziesiątych i sprawdzają wrażenie skleconych na prędko z używanych podzespołów, ale za to trafiają w możliwości finansowe Filipinos. Zdając się na Raya nie wiedział jeszcze czego oczekiwać po miłym, niskim grubasku jakim był cebuański stróż turystycznego prawa, ale innego wyboru nie miał. Pogodził się już z tym, że dzisiaj więcej zależeć będzie od białej Toyoty i nieznanego mu jeszcze dwie godziny temu gościa o amerykańsko brzmiącym imieniu Ray niż od niego samego.

Biały dyliżans napędzany chyba najniższej jakości benzyną jaką sprzedaje się na świecie, której liczba oktanowa oscylowała w okolicach 85 (przynajmniej tak podawali na dystrybutorach, bo stacji benzynowych w ogólnym tego słowa rozumienia tutaj nie uświadczysz) ruszył z nieoczekiwanym impetem tylko po to by po niecałych 300 metrach zatrzymać się już z impetem zdecydowanie mniejszym. Zarejestrował tylko, że kondycja układu hamulcowego zdecydowanie bardziej opisuje cały stan samochodu niż jego silnik. Podjechali pod kamienne mury dziwnego budynku, nieopodal Krzyża Magellana. Zatrzymali się przed bramą nad którą wdzięczył się napis „Fort San Pedro” wyżłobiony w drewnie. Trójkątny w swoim kształcie fort, zbudowany jeszcze w wieku osiemnastym celem obrony Filipińczyków przed najeźdźcami muzułmańskimi nadal sprawiał wrażenie budowli nie od pokonania, choć już od jakiegoś czasu jego funkcje obronne zastąpione zostały funkcjami, nazwijmy to, turystyczno – rekreacyjnymi. Weszli do środka, płacąc oczywiście podwyższoną kwotę za bilet, tak jakby wejście białego człowieka na teren fortu powodowało większe zniszczenia. To mogłoby mieć swoje uzasadnienie gdyby na teren wchodzili Rosjanie, ale takowych nie było ani w postaci Raya, ani w jego postaci. Musiał się niestety pogodzić z etykietą przyjezdnego milionera, do którego nota bene było mu daleko jak do NASA do lądowania na Marsie. Niełatwy żywot naiwnego białego turysty.

Kamienna konstrukcja fortu posiadała trzy wieże na murach. Dwie z nich skierowane są w kierunku morza i to dzięki nim żołnierze mieli wypatrywać kolejnych najazdów ze strony wroga. W tym momencie wiedział już co nieco o historii tego jakże rozsypanego geograficznie kraju i wizyta w tym miejscu uświadomiła mu, że ten fort doskonale opisuje to co działo się tutaj na przestrzeni wieków. Filipińczycy zrobili z tego jedną z niewielu atrakcji turystycznych na Cebu umieszczając w środku kilka eksponatów z czasów, w których Cebu było jeszcze w centrum wydarzeń filipińskich, kiedy to stopa Magellana stawała na cebuańskiej ziemi i kiedy życie wojenne tutaj tętniło. Rozejrzał się, nic na tą chwilę nie przykuwało jego uwagi poza wzorowo wykonanymi makietami łodzi z czasów magellańskich. Obaj stwierdzili, że poza restauracją, w której serowano zimnego San Miguel’a czyli jedyne „filipińskie” piwo nic więcej ciekawego nie mogą tu zobaczyć. Udali się tylko na szczyt murów, z której rozpościerała się niezbyt ciekawa panorama nisko zabudowanego Cebu. Panorama usłana dachami krytymi starą, pordzewiałą blachą, panorama domów kleconych z materiałów wszelakich w tym drewno, tkaniny i część materiałów stricte budowlanych jak cegła, kamienie. Prawdopodobnie bez zaprawy, bo ta i tak nie wzmocniłaby wątłej w swej istocie konstrukcji.

Pierwsze minuty przebiegły im także na skrótowo telegraficznym spojrzeniu na bazylikę, a właściwie bazyliczkę Santo Nino, w której także roiło się od głęboko wierzących Filipińczyków, którzy prawdopodobnie każdego dnia tłumnie przychodzili się tutaj modlić i składać ofiary, co by nadchodzący dzień i reszta przyszłych były lepsze niż poprzedni. Albo w jakiś innych intencjach. Tego w tej chwili nie wiedział. Wiedział jednak, że Hiszpanom udało się ten wyspiarski naród schrystianizować dość doszczętnie, a widać to było na każdym kroku, gdyż ulice usłane wręcz były kapliczkami bujnie przyozdobionymi kolorową roślinnością kwiecistą, różnorakimi kadzidłami i wszelkim tego typu towarem, który sprawiał, że każdy obiekt kultu wyglądał nieco komicznie. Przynajmniej w jego mniemaniu. Ale co on tam mógł wiedzieć. Co kraj to obyczaj, jak to zwykli mawiać Rosjanie.

Fort San Pedro zdawał się być jak całe Cebu. Niby atrakcja, niby z historią, a jednak nic powalającego. Porcja murów, 3 wieże warowne i to niesamowicie ubogie muzeum, którego w żadnym innym zakątku świata nikt nie zakwalifikowałby jako muzeum, tutaj jednak stanowiło ono atrakcję turystyczną. Za opłatą oczywiście. Bieda na Filipinach spowodowała, że wszystko jest płatne. Płacisz raz więcej, raz mniej, ale na pewno płacisz za wszystko.

Kolega będący właścicielem taksówki z cierpliwością czekał przed główną bramą fortu nie licząc za to ani jednego peso. To także było dla niego zadziwiające w jak wielu sytuacjach ci wspaniali ludzie potrafili robić coś mniej lub więcej bezinteresownie. Zajęli miejsce w taksówce ciesząc się ulgą zimnego powietrza z wysłużonej klimatyzacji leciwego już wozu. Pojazd począł przepychać się, bo inaczej tego stylu jazdy nie dało się nazwać, pośród setek innych obdrapanych i pogniecionych pojazdów. Zdawał sobie sprawę, że jazda z wciśniętym klaksonem i na tzw. „dotyk” stanowi tutaj zupełną codzienność i nie uraczysz raczej auta, które nie będzie miało choć jednej większej zadry na karoserii. Wymuszał to totalny brak zasad na drodze jak i umiejętności wśród kierowców. Niby na drodze obecne były światła drogowe, ale mało kto zawracał sobie nimi głowę. Niby przy drodze na długich stalowych rurach wisiały powszechnie znane w świecie znaki drogowe jednak, na mało którym widać było cokolwiek spod warstwy rdzy pokrywającej powierzchnię stali, na której nadrukowano piktogram.

Pokonanie niecałych trzech kilometrów zajęło im prawie godzinę. W normalnych warunkach godzina jazdy w taksówce wywołałaby u niego w portfelu próżnię, a ten pewnie zassałby się do środka, ale nie tutaj. Relatywnie niskie ceny benzyny i jeszcze niższe ceny gazu, który napędzał większość taksówek i wreszcie niebywała konkurencja w branży taksówkarskiej wymusiła na kierowcach niemalże dumping cenowy. Za prawie godzinę podróży w klimatyzowanej taksówce zapłacił jakieś 4,5 złotego i to tylko dlatego, że nie posiadał drobnych i musiał zostawić kilka peso napiwku. Dotarli pod Cebu Heritage Monument Dziwna konstrukcja, złożona tak jakby z kilku różnych pomników upamiętniająca większość ważnych wydarzeń jakie miały miejsce na tej targanej różnymi historycznymi wiatrami wyspie. Pomimo tego, że była to słoneczna sobota turystów było jak na lekarstwo. Cebu wyraźnie nie należało do tych najczęściej odwiedzanych przez turystów miejsc na Filipinach i już teraz wiedział, że na pewno nie jest to Manila, którą rocznie jak wiedział odwiedzają miliony spragnionych wrażeń turystów. W każdym nowym miejscu, do którego przybywał kradł kilka ujęć swoim niezbyt profesjonalnym aparatem cyfrowym ku pamięci, ale także po to, żeby potem mógł pokazać znajomym, którzy nigdy nie wybaczyliby mu tego, że będąc w tak nietypowym miejscu nie pokusił się o kilka ujęć. Tym razem zrobił podobnie. Sięgnął do swojego plecaka, wyjął swój aparat cyfrowy i w zasadzie wydał na siebie wyrok. Do tej pory wszystko było w jak najlepszym porządku. Wyglądał trochę różnie, ale nie jak totalny odmieniec. Po wyjęciu aparatu począł wyglądać znów jak chodzący banknot studolarowy. Okazało się, że pomnik dziedzictwa Cebu także otoczony jest przez lokalną świtę biznesową chcącą sprzedać każdy towar jaki prawdopodobnie produkowano na świecie. Dziwił się, że nikt nie wciska mu kredytu na procent, nart lub innego egzotycznego na tych terenach towaru. Ci ludzie naprawdę posiadali wszelkie rzeczy i naprawdę też posiadali nieokiełznaną chęć sprzedaży wszystkiego. Zdawali sobie bowiem sprawę z tego, że jak nie sprzedadzą to nie zjedzą. Wykonywali swój zawód z pasją, po której dało się poznać, że od tego zależy ich życie. Bez tego by go nie mieli. Każdy produkt, który oferowali, oferowali tak jakby to był najlepszy produkt z tej kategorii na świecie.

Spod dziwactwa nazywanego Pomnikiem Dziedzictwa Cebu udali się w dalszą podróż. Po raz kolejny taksówka uraczyła ich powiewem zimnego, klimatyzowanego powietrza, które w okolicach godzin zbliżającego się południa było wręcz zbawienne. Palący upał i do tego wilgotne powietrze powodowały, że temperatura odczuwalna oscylowała pewnie w okolicach 50 stopni w powszechnie znanej skali Celsjusza. Gardło przypominało Saharę po kilku miesiącach bez deszczu pomimo, że ciągle spożywał nienotowane wcześniej w jego przypadku ilości płynów, w szczególności wody. Wiedział, że musi stronić od alkoholu, bo ten przy tych temperaturach pewnie by go zabił, a na razie nie miał na to ochoty.

Taksówka poczęła wspinać się krętą drogą pod górę, pokonując setki wertepów, omijając wszystko co przemierzało drogi wraz z jeepneyami, taczkami, wózkami, przenośnymi sklepami, ludźmi i wszelkim innym towarem, który ktoś postanowił pozostawić na poboczu wąskiej, bądź nie bądź, drogi lub w jej obrębie. Ulice były potwornie zatłoczone. Smród spalin i dym pokrywający wolne przestrzenie pomiędzy cebuańskimi domostwami wdzierał się przez nozdrza powodując spustoszenie w drogach oddechowych i w tym czymś co jeszcze do niedawna nazwał by płucami, a teraz jednak powinien to nazwać magazynem pyłu, bo miał wrażenie, że nic innego się w środku nie znajduje. Niemiły zapach spalin, o których kontrolę nikt tutaj nie dbał potęgowany był także przez liczne „baro-restauracje” znajdujące się po obu stronach drogi. Pomimo tego, że siedział w zamkniętym i wydawało się szczelnym samochodzie miał wrażenie, że żadne z urządzeń mających za zadanie filtrowanie powietrza przychodzącego z zewnątrz od dawna nie spełnia swojej roli w stopniu choćby najmniejszym. Odór kutra, który niespecjalnie należał do jego ulubionych wdzierał się każdą wolną przestrzenią do samochodu powodując w nim niemałe obrzydzenie. Sam też nie czuł się zbyt świeżo po kilku godzinach spędzonych na zwiedzaniu i ciągłym przemieszczaniu po tej filipińskiej wyspie. Mikstura zapachowa nie byłaby do zaakceptowania w żadnym innym wypadku, ale w tym musiał, bo nie miał możliwości jej się pozbyć.

Po prawie kolejnej godzinie spędzonej w taksówce i zaledwie kilku przebytych kilometrach dotarli do świątyni Taoistów. A mianowicie prawie dotarli. Na miejsce wiodła jeszcze stroma droga, którą trzeba było pokonać pieszo, bo nie wszędzie pseudo-terenowe taksówki potrafiły sobie dać radę. 10-cio minutowy marsz spowodował wodospad potu lejący się po całym ciele. Finalnie jednak znaleźli się u bram świątyni malowniczo umiejscowionej na wzgórzu, pod którym rozciągała się panorama miasta. Jakże zaskoczony się czuł kiedy po raz pierwszy wchodząc do miejsca określanego jako „atrakcja turystyczna” nie musiał sięgać do portfela po jednostronne monety określane filipińskimi peso. Widocznie Chińczycy sprawujący pieczę nad świątynią mieli inne podejście do biznesu i dla nich miejsce kultu nie było tożsame z  miejscem, w którym zarabia się pieniądze, żerując na portfelach wybiedzonych turystów. Mieli za to dosyć restrykcyjne zasady panujące w świątyni polegające m.in. na tym, że w świątyni całkowicie zabronione było cykanie zdjęć. To wydało mu się zrozumiałe, widział to już wcześniej. Niesamowitą rzeczą było także to, że fotografowanie świątyni było zabronione także z zewnątrz, a patrolujący świątynię taoiści potrafili dosyć agresywnie reagować na wyciągany aparat co zauważył wcześniej na przykładzie Koreańczyków zwiedzających i chcących jak zwykle wykonać kilka fotek swoimi tabletami. „Ten naród nigdy się nie zmieni, cyfrowe durnie” – pomyślał.

Rzut oka na panoramę miasta, które z tej perspektywy wydawało się być całkiem przyzwoite. Zawsze tak jest – pomyślał. Kiedy nie widać czegoś z bliska wydaje się to nawet ładne. Po dokładnym przyjrzeniu się jakieś 90% rzeczy wygląda gorzej z bliska niż z dużej odległości. Kolejne prawo, które potwierdza tysiąc przypadków z życia wziętych. Nad panoramą miasta niewiele było wyróżniających się elementów. Port, kilka wieżowców, które w każdym większym mieście azjatyckim zginęłyby pod naporem o wiele bardziej rosłych „kolegów” – drapaczy chmur. Tutaj jednak wieżowiec lub cokolwiek to  było o wielkości dziesięciu pięter naprawdę sprawiał wrażenie cebuańskiego „Skytower’a” wybijającego się ponad niską zabudowę wyspy. Gdyby spoglądał na to miasto stąd stwierdziłby, że ma w sobie coś urokliwego. Dziwny zlepek domów, każdy jakby z innej bajki jednak każdy miał w sobie coś pięknego. Niestety wcześniej miał przyjemność lub też nieprzyjemność być w „dole” i spoglądać na to z bliska. Tuż pod wzgórzem, na którym znajdowała się świątynia Taoistów swoje skrzydła rozpościerały wille i podwórka wyspiarskich nowobogackich. Widać było, że lokalizację w okolicach miejsca, w którym teraz przebywali śmiało można określić jako „prestiżową”. Nie znaczy to jednak, że zobaczył tutaj olbrzymie posiadłości wybudowane kosztem milionów dolarów, ozdobione najdroższym wyposażeniem sprowadzanym z całego świata. Nie zobaczył także domów powalających stylem, zbudowanych według czyjegoś projektu, naszpikowanego szklanymi i stalowymi elementami w nowoczesnym stylu. Nie – tego tutaj zdecydowanie nie było. Wille, które ujrzał w europejskich warunkach byłyby domami jednymi z wielu. Klasyczna budowa na „pudełko zapałek” czyli 4 ściany i dach. Bez jakiejkolwiek ekstrawagancji i polotu, ot prosty sześcian mniejszych lub większych rozmiarów. Jedno zauważył na pewno – bycie bogatym na pewno nie jest tu powszechnie akceptowalne. Odczuł to na własnej skórze, bo za bogatego bierze się tutaj każdego turystę, szczególnie jeśli posiada jasne włosy. Ale było jeszcze coś co sprawiało, że widział, iż jako bogaty Filipińczyk jesteś poza tzw. pierwszym obiegiem. Każde z domostw otoczone było wysokim na 2,5 – 3 metry murem, u góry przyozdobionym koroną z drutu kolczastego lub stalowych kolców. Z góry widać także było, że niewielkie okna pokaźnych posiadłości zamożnej ludności są przyozdobione wymyślnymi kratami o oczach tak małych, że w normalnych warunkach pewnie mysz nie zdołałaby się przez nie przecisnąć. Większość z willi posiadała także systemy monitoringu, koguty alarmowe i wszelkie gadżety chroniące przed nachalnymi włamywaczami, których w tej okolicy pewnie nie brakowało.

Po tych niemalże czterech godzinach w podróży i zobaczeniu kilku interesujących miejsc, które cechowały Cebu Ray wyglądał na nieco zmęczonego i chyba teraz zaczynał żałować zdania, które wypowiedział rano do swojego szefa na komisariacie. Czoło tego pięćdziesięciokilkuletniego człowieka wyglądało jak po przejściu tsunami. Usłane pokaźnymi kroplami potu, czerwone i pomarszczone sugerować mogło, że towarzysz podróży niedługo postanowi ukrócić sobie swój własny prezent jakimś atakiem serca albo chociaż omdleniem. Postanowili, że jedynym ratunkiem w obecnej sytuacji będzie zainwestowanie w butelkę zimnego piwa, które sprzedawane było nieopodal świątyni w jednym z tysiąca tych garażowych sklepików specjalizujących się w sprzedaży towarów wszelakich. Musieli jednak znów stoczyć się z góry, co często jest trudniejsze niż wchodzenie pod nią. Naprawdę miał wrażenie, że niedługo będzie musiał donieść do sklepu jedynie ciało Raya, bo ten przy każdej próbie wyduszenia z siebie choćby kilku zdań sapał jak lokomotywa  Trevithick’a.

Jakimś cudem staruszek przeżył podróż, o której pewnie sam też myślał, że będzie to jego ostatni marsz. W międzyczasie okazało się, że pomimo swojego pokaźnego kurfra noszonego w okolicach tułowia zdaje się być całkiem rześki jeszcze. Trzy żony, dziewięcioro dzieci i pokaźna historia życia. To wszystko co nosił na sobie. Opowiadał o tym dlaczego jego małżeństwa się rozsypywały, opowiadał o miłości do dzieci, o tym jakie są, ile mają lat i jak sobie świetnie radzą jak na warunki filipińskie. Po tych wszystkich opowieściach i jeden i drugi nosili na sobie niemałe ślady zmęczenia, które zmyć mógł tylko zimny San Miguel. I tak też się stało. Zamówił 2 zimne piwa podane w tych niskich, pękatych buteleczkach, z etykietą rodem z lat ’80, ale chyba jeszcze nigdy piwo nie smakowało tak dobrze jak wtedy. Znacie to uczucie kiedy po kilku godzinach spędzonych na upalnym i żarzącym słońcu chwytacie w rękę lodowato zimny browar i wypijacie go duszkiem? Tak, oni też je znali i tak jak zawsze, tak i teraz uczucie to było chyba najlepszym co im się mogło w tej chwili przydarzyć. To była szybka akcja. Opróżnienie szklanej buteleczki wypełnionej San Miguelem z policjantem, który jeszcze w tym momencie był policjantem na służbie zajęło im około 5 minut. W tym momencie zdecydowali, że odpoczynek był nieco za krótki jak na poziom zmęczenia, który odczuwali i postanowili, że jeszcze jeden San Miguel niczego większego nie zmieni. Drugim postanowili się już delektować i chłonąć zadymione powietrze Mandaue, w którym teraz się znajdowali. W takiej chwili jednak nawet to zadymione i niezbyt zdrowe powietrze stanowiło coś przyjemnego, coś czego w normalnych warunkach by nie zaakceptowali. W tej chwili każdy podmuch wiatru, których tutaj było jak na lekarstwo był zbawienny, upał dawał się we znaki i obniżenie temperatury choćby o jeden, niby nic nie znaczący stopień, sprawiało, że człowiek czuł się kilka kilogramów lżejszy.

Po krótkich alkoholowych przygodach pora była jednak wyruszyć w dalszą podróż, tym razem jednak już nie do kolejnych „atrakcji turystycznych”, ale do miejsca upragnionego odpoczynku. Droga do hotelu okazała się już nie być długą. Gdy taksówka pokonywała kolejne wąskie i niesamowicie zatłoczone uliczki Cebu oraz Mandaue (o wjeździe do tego nawet nie został poinformowany) całkowicie stracił orientację gdzie obecnie przebywali. Dlatego, gdy po piętnastu minutach ponownie znaleźli się pod hotelem był niesamowicie zdziwiony. Zdawało mu się, że hotel jest teraz oddalony o jakieś trzy godziny drogi samochodem, co niejako nie napawało go optymizmem. Ku jego szczęściu tak nie było. Wyraźnie poprawiło mu to humor, bo nie przeżyłby pewnie kolejnych dwóch lub trzech godzin w taksówce choćby nie wiem jaką sympatią ją darzył.

Wybierając Filipiny jako cel swojej kolejnej podróży wiedział czego po nich oczekuje. Rajskie plaże, biały piasek, przyjemny podmuch od morza, zimne drinki, nadmorskie bary i gorące kobiety. Niczego więcej nie chciał od tego wyjazdu, który w założeniu miał mu tylko pomóc oczyścić głowę. Pierwszy dzień nieco go rozczarował, pomimo tego, że obfitował w zlepek nieprzewidywalnych zdarzeń jak np. zwiedzanie z policjantem „wynajętym” za kwotę symboliczną. Do tej pory wielu z wyżej wymienionych rzeczy nie miał okazji zobaczyć dlatego postanowił podpytać ludność tubylczą o to, gdzie takowe można zobaczyć. Ray jako człowiek, który spędził tutaj ponad 50 lat swojego życia i znał ten kawałek ziemi prawdopodobnie lepiej niż własną kieszeń doskonale wiedział gdzie znajdują się plaże, które każda gazetka turystyczna na świecie określa jako „rajskie”. Po powrocie do hotelu skorzystał z rady Ray’a, który wcześniej wspominał coś o „Oho”. Nie miał zielonego kurwa pojęcia co to znaczy, ale postanowił, że spróbuje wykorzystać swojego turystycznego kolegę, żeby ten sprecyzował co owe „Oho” oznacza. Okazało się, że dźwiękonaśladowcze „oho” oznacza nic innego jak wyspę Bohol. W tym momencie była to kolejna obca mu nazwa jednej z ponad 7 tys. filipińskich wysepek. Nazwa jak każda inna. Dowiedział się jedynie, że Bohol usłane jest, szczególnie w swojej południowej części plażami z białym piaseczkiem, turkusowym morzem, a dodatkowo cechuje je kilka zaskakujących elementów, które spotkać można tylko tutaj i nigdzie indziej.

Tak dobiegła końca przygoda z Ray’em, bez którego prawdopodobnie nie udałoby mu się zobaczyć nic, bo był zdecydowanie najmniej przygotowanym do zwiedzania turystą w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. Filipiński grubasek uratował mu życie robiąc sobie przy okazji dzień odpoczynku od nudnej pracy polegającej na patrolowaniu terenu wokół wymienionego już tutaj krzyża Magellana. Pozostałą część popołudnia postanowił poświęcić na zgłębienie informacji o Bohol. Jakieś trzydzieści minut później zapadła decyzja o tym, że nadchodząca noc będzie ostatnią, którą spędzi w Cebu. Postanowił, że zasięgnie informacji jak się na Bohol dostać i uda się tam nazajutrz. Informacje niezbędne do wykonania podróży uzyskał niedaleko i nie musiał ich szukać jakoś szczególnie. Okazało się, że recepcjonistka w hotelu jest stojącą lub chodzącą jak wolicie encyklopedią w temacie „Szybkie wyjazdy na Bohol – tanio, sprawnie, bez komplikacji”. Jedyną złą informacją podaną przez ową dziewczynę było to, że wyjazd na kolejną wyspę wiązał się z koniecznością kupienia biletu na szybką łódź, która wg recepcjonistki jest jedynym słusznym środkiem transportu jeśli chodzi o dostanie się na wyspę Bohol, a w zasadzie jej południowe krańce. Nie było by w tym nic nieprzyjemnego gdyby nie konieczność pobudki o 5 rano. W niedzielę. Ta wiadomość go trochę podłamała, ale nie z takich opresji wychodził już cało i postanowił, że nawet w niedzielę jest w stanie się zerwać z łóżka o tak wczesnej porze, byleby tylko zobaczyć to o czym marzył. Tak podjął decyzję o najdziwniejszej podroży swojego życia jak do tej pory. Tego popołudnia i wieczoru nic wielkiego się już nie wydarzyło. Udał się na krótki spacer celem znalezienia jakiegoś posiłku, podczas którego minął ze 100 miejsc określanych jako „Restaurant”, ale wyglądających tak, że raczej bałby się tam postawić swoją nogę pod groźbą rewolucji żołądkowych dnia następnego po konsumpcji posiłku w miejscu jakich tutaj było na pęczki. Postanowił, że skorzysta z dobrodziejstwa centrum handlowego, które mijali po drodze wracając taksówką z Cebu, bo był przekonany, że w takich miejscach zawsze można znaleźć coś co przynajmniej z punktu widzenia higieny jest na poziomie akceptowalnym i istnieje duża szansa, że konsumpcja w takim miejscu nie spowoduje rozstroju żołądka. Po powrocie postanowił kontynuować poszukiwanie informacji o Bohol. Bohol, które w Internecie nie zajmowało setek gigabajtów, a każda informacja stanowiła raczej telegraficzny skrót w kilku słowach. Jedno wiedział na pewno – pięciu dni urlopu podczas, którego miał się delektować zimnym rumem z Colą wylegując się na piaszczystej plaży nie może spędzić w mieście, które nie wywołało w nim żadnych emocji. Był przekonany, że nawet gdyby na Bohol nie było ani jednego hotelu to i tak by się tam udał choćby pod groźbą spędzenia kolejnych czterech nocy na plaży pod gołym niebem.

Gdy nazajutrz budzik jego pseudo – pancernego smartfona zadzwonił o 5 rano  czuł się jak z zombie. Podkrążone oczy, brak możliwości poskładania myśli w całość, a jeszcze do tego konieczność targania torby i plecaka ze sobą przez następne 6 lub 7 godzin sprawiały, że powoli zaczynał żałować decyzji o opuszczeniu swojego niezwykle wygodnego łóżka hotelowego tylko po to, żeby zamienić widok z okna na lepszy. Zawsze wymagał czegoś więcej i za każdym razem, gdy dążył by to „więcej” osiągnąć czuł zmęczenie zarówno psychiczne i fizyczne. Nie inaczej było tym razem. O 5 rano niebo filipińskie nie wykazywało nawet mikroskopijnych oznak rozjaśniania się. Na nieboskłonie dalej królował wysoko unoszący się Księżyc, a Słońce oraz Filipińczycy drzemali sobie smacznie przewracając się o tej porze na drugi bok. Szczęście w nieszczęściu, że na portierni ciągle znajdowała się recepcjonistka, która za pomocą swojego walkie – talkie przekazała odźwiernemu, że trzeba złapać taksówkę dla Pana turysty. Tym razem jednak droga była zupełnie pusta. Przez te kilka minut nie przejechał przez nią żaden, ale to żaden samochód. Odźwierny jednak wyraźnie nie robił sobie z tego żadnego problemu i po prostu wyszedł na środek drogi ponownie z tym swoim „Heil  Hitler”. Miał chyba z tego habilitację albo przynajmniej doktorat, bo nawet na pustej ulicy potrafił złapać taksówkę dla zbłąkanego wędrowca o tak dzikiej porze jaką jest 5 rano.

Skierowali się w stronę portu, z którego miał wyruszyć w dalszą podróż ku Ziemi Obiecanej, bo takie miał teraz wyobrażenie o miejscu, do którego postanowił się udać. Wymarzone obrazki, które wymarzył sobie teraz miały uderzyć go pod postacią żywych widoków. Droga do portu to kolejna z tych wspaniałych podróży taksówkami. Droga biegnąca przed hotelem w ciągu dnia zatłoczona nie wykazywała jak już powiedziane zostało żadnych oznak życia w okolicach godziny piątej rano gdy mrok spowijał jeszcze nieoświetlone ulice. Docierając do kolejnej przecznicy czyli głównej arterii łączącej pobliskie lotnisko na wyspie Lapu – Lapu z Cebu uświadomił sobie, że są tutaj miejsca, które nie zasypiają nigdy. O tak wczesnej porze porannej ulica była zakorkowana tak samo jak w godzinach szczytu, tak samo tętniła życiem i tak samo tym życiem śmierdziała. Teraz doskonale wiedział dlaczego recepcjonistka zaleciła mu wyruszenie w podróż do portu o 5 rano, pomimo tego, że łódź ruszała z niego około kwadransa po godzinie 9. Po tym jednym dniu spędzonym na Cebu i kilku jak nie kilkunastu podróżach taksówką przywykł już chyba do  tego, że w korku stoi się tutaj zawsze. To od  czego próbował uciec opuszczając zatłoczone ulice Seulu i jego miast ościennych dopadło go tutaj, kto wie czy nawet nie ze zdwojoną siłą. Miał bowiem wrażenie, że powietrze w Seulu trochę bardziej nadawało się do tego, co powszechnie nazywamy oddychaniem, a tutaj powinniśmy nazwać próbą dostarczenia tlenu do organizmu. Taksówka poruszała się bardzo mozolnie, przepychając się pomiędzy innymi pojazdami. Jedno ciągle go zastanawiało – jeżeli bieda stanowi tutaj poniekąd sposób bycia, ludzie zarabiają stawki, które w innych częściach świata z powodzeniem zostałyby uznane za głodowe to skąd ci ludzie zdobywają pieniądze na benzynę? Na to pytanie nie potrafił sobie odpowiedzieć, pomimo tego, że paliwo było tutaj relatywnie tanie, ale nie jak na realia Filipińczyków. Litr paliwa to około 1/3 ich dziennej pensji. Raju nie ma.

Kilka kilometrów trasy do portu udało im się pokonać w 30 minut dlatego, że kolega – kierowca znał tajemnicze połączenia prawdopodobnie przez prywatne podwórka, pośród ludzi śpiących na hamakach i kanapach na dworze. Dotarli do portu, zegarek wskazywał kilka minut po 6 i pomimo tak wczesnej pory w budynku portu nie brakowało amatorów porannego wstawania. Poinstruowany przez tryskającą uprzejmością hotelową recepcjonistkę udał się w kierunku różowego budynku, gdzie wg informacji, które dostał od miłej Pani powinien kupić bilet. Patrząc na tłok w okolicach portu bał się, że proceder zakupu biletu zajmie dosyć długo, jednak w tej materii się pomylił. Okazało się, że doświadczeni Filipińczycy regularnie kursujący na trasie pomiędzy Cebu, a Bohol kupują bilety na zapas, co wydało mu się niesamowicie przebiegłym i mądrym procederem. Przyjemność podróży w dwie strony futurystyczną łodzią określaną tutaj dumnym angielskim „fast boat” rozwijającą około 60 km/h i z wyglądu przypominającą legendarną łódkę z serialu „Grom w raju” z Hulkiem Hoganem w roli głównej kosztowała około 1300 PHP czyli około 100 PLN. Nie była to kwota wygórowana, bo łódź cieszyła się niemałym powodzeniem i prawie wszystkie siedziska „pojazdu” były zajęte. Zdziwił się jednak, gdy wejście na pokład filipińskiego rekina z silnikiem Diesla wyglądało niemal jak wejście do samolotu – prześwietlenie rentgenem bagażu, odprawa paszportowa, kontrole, obmacywanie. Czy naprawdę potrzeba tutaj wprowadzać przepisy rodem z lotnictwa, żeby można było przepłynąć z jednej wyspy na drugą? Nie zrozumiał tego wtedy i później też nie próbował tego zrozumieć.

Do odpłynięcia superszybkiej łódki pozostało mu kilka dłuższych chwil kiedy tylko przeprawił się przez wszystkie procedury bezpieczeństwa, skanery, dotyki i inne tego typu niezbyt przyjemne sprawy. Zasiadł na terminalu, który pamiętał pewnie czasy okupacji amerykańskiej na tych terenach i począł obserwować znudzonych o tym niedzielnym poranku ludzi. Większość z nich była lokalnymi handlarzami zajmującymi się przewozem towarów drobnych z Cebu na Bohol celem dalszej sprzedaży tej drobnicy turystom odwiedzającym pobliską wyspę. Każdy z nich targał dwie lub trzy reklamówki wypchane prawdopodobnie wszystkim, co można wcisnąć zbłąkanym turystom. Większość z Filipińczyków wyglądała zatem jak tradycyjni polscy obywatele codziennie opuszczający progi jednego z tych bardzo popularnych dyskontów polskich. Zbilansowane zakupy to siatka w każdej ręce – pomyślał. Zbilansowana sprzedaż kierowała się – jak teraz zauważył – tożsamymi zasadami.

Wejście na pokład „Groma w raju” po przejściu wszelkich rodzajów kontroli bezpieczeństwa okazało się bułką z masłem. Jak mawiali jego przyjaciele – wszedł na pokład łodzi „jak Fiskars w masło”. Oczywiście nie tak kolorowo jak się by mogło wydawać.


Koniec cz. 1.