2/04/2016

Filipiny... znowu. Poradnik podróżnika.

Filipińskie niebo na Boholu
Początkiem września 2014, jak pewnie wielu z was już zdążyło przeczytać, wybrałem się samotnie na Filipiny, konkretnie w kierunku dwóch, z ponad 7 tysięcy, wysepek – Cebu oraz Bohol. Powiem szczerze, że niewiele jeszcze widziałem o tym terenie. Uświadamiam sobie też często ile jeszcze ciekawych miejsc jest do odwiedzenia, a jak mało czasu przeznaczam na to, żeby wszystkie te, rodzące się w mojej głowie plany realizować. Pięć spędzonych dni na Filipińskich rajskich wyspach utwierdziły mnie w przekonaniu, że warto poświęcić temu miejscu odrobinę więcej czasu – jego atrakcyjność, przychylność ludzi, którą wtedy zaobserwowałem sprawiła, że byłem przekonany, że muszę tam wrócić. Nie sądziłem tylko, że zdarzy to się tak szybko. Kiedy w grudniu tego samego roku rozmawiałem z moim przyjacielem i planowaliśmy wspólne akcje (biznes, biznes), pojawiło się nagle stwierdzenie:



Dojlo Beach, Panglao - dziewicza
plaża

-Dawaj kurwa gdzieś polecimy w jakieś kozackie miejsce zanim zaczniemy coś działać– powiedział mój rozmówca, przekład dosłowny.

Już wtedy wiedziałem, gdzie chcę lecieć. Pozostawało tylko wywrzeć odrobinę presji na moim rozmówcy i czekać kiedy pod tym delikatnym naciskiem przystanie na moją propozycję. Dla mnie było jasne i przejrzyste – znowu Filipiny. Stąd tytuł tego wpisu. Przez następnych kilkaset słów zamierzam wam trochę powykładać o tym egzotycznym, było nie było, jeszcze kawałku naszej zacnej planety Matki. W końcu zdecydowaliśmy – to znaczy ja zdecydowałem, a cała reszta musiała się zgodzić, że udamy się na Filipiny. Wiedziałem jednak też, że nie ruszę tam tak jak poprzednim razem na kilka dni – teraz nasza filipińska przygoda miała trwać zdecydowanie dłużej, bo aż 23 dni. Pomyślałem, że to podroż życia. I tak rzeczywiście było, ale o tym, naturalnie, za chwilę.

Koń na plaży Doljo
Jasnym było także, że nie pojedziemy we dwójkę. Zainteresowanych przygodą w tropikach było trochę więcej. W miarę postępów w organizacji wyjazdu nasze skromne grono się troszkę rozrosło, aby finalnie osiągnąć siedem osób. Siedmiu wariatów nie wiedzących na co się piszą, ale gotowych zrealizować plan życia jak do tej pory. Nie myślałem na początku, że to może się udać, ale z taką watahą wilków głodnych poznawania nowych rzeczy całość poszła dosyć gładko jak się okazało później. Dosyć  -to słowo klucz, nie tryskajmy zbytnim hurraoptymizmem. Muszę przyznać, że nie jestem przecież biurem podróży (chociaż bardzo chciałbym być) dlatego tym bardziej zorganizowanie podróży na drugi koniec świata wydawało mi się nie lada przedsięwzięciem. I takim w rzeczywistości było. Większość z moich współtowarzyszy podróży nie miała za sobą jeszcze takiego wyjazdu, a co naturalne za tym musiałem się trochę zatroszczyć o to, żeby wszystko odbyło się w miarę bezpiecznie i sprawnie. Ciężko stwierdzić ile trwały przygotowania do wyjazdu i jak to tak naprawdę oszacować. Bilety na ten dziki rajd na drugi koniec świata, na który każdy napalił się jak Arab na kurs pilotażu zostały zakupione były 10 miesięcy przed  samym wyjazdem. Jak zawsze w takich wypadkach kluczowym czynnikiem była cena. Tak jak w 2014, tak i w 2015 mieliśmy odwiedzić region rajskich wysepek w okolicach września. I pewnie ci z Was, Czytelników, którzy choć trochę interesują się podróżami w rejon Azji południowo – wschodniej zauważą prędko, że nie jest to najlepszy wybór – rejon odwiedzają w tym czasie liczne huragany, zdarzają się tajfuny, trzęsienia ziemi i inne, gwarantujące niezliczoną ilość emocji, zdarzenia. I przyznać muszę, że macie rację. Przytoczę tylko przykład roku 2013 – w listopadzie okolice Cebu i Bohol nawiedził tajfun, który doszczętnie zniszczył centralną część Boholu dla przykładu (na nieszczęście nasze mieliśmy okazję widzieć skalę zniszczeń). Dlaczego zatem ten termin? Przede wszystkim z uwagi właśnie na atrakcyjne ceny biletów w terminie. Cała podróż na trasie Praga – Amsterdam – Hong Kong – Cebu zamknęła się za niewiele ponad 2400 zł, co jest, uwierzcie mi, dużą okazją. Drugim powodem, który zasadniczo zadecydował o tym, że wybraliśmy ten, a nie inny termin, było to, że przecież już rok wcześniej odwiedziłem te tereny w tym samym czasie i nic wielkiego się nie stało. Pogoda dopisała, chociaż o tej na Filipinach, nie można zbyt wiele złego powiedzieć. No może czasami jest ciut za gorąco, ale wiadomo – co kto lubi. Bazowanie na moich wcześniejszych 5 dniach pobytu i wybieranie takiej właśnie daty można z powodzeniem nazwać czystym szaleństwem, bo wiadomo jakie figle uwielbia płatać pogoda, ale czyż nie do odważnych świat należy? Założyłem, że tak jest i wybraliśmy termin pomiędzy końcem sierpnia, a końcem września. Zdradzę od razu największą tajemnicę, która niejedną osobę już pewnie nurtuje. Pogoda dopisała – deszczowe było jedno popołudnie, ale było to też najlepsze popołudnie, o czym dowiecie się kilka wersów niżej.

Wyjazd w tak odległe i, powiedzmy sobie to szczerze, egzotyczne miejsce wiąże się z szeregiem przygotowań. W gruncie rzeczy każdy z nas, kto wybiera się w daleką podróż ma nadzieję, że odbędzie się ona w spokojnej i bezpiecznej atmosferze, każde akcje przebiegną bez mniejszych lub większych ekscesów, a na koniec wrócimy cali i wypoczęci (taaaa, akurat). W przypadku wyjazdu w kraje egzotyczne warto spojrzeć na wymagane szczepienia, zorientować się w kwestii dostępu do wody pitnej, jak wyglądają sprawy bezpieczeństwa oraz jak należy się zachować, ponieważ różnice kulturowe potrafią nieraz być punktem zapalnym do niesnasek pomiędzy turystami, a lokalesami. Nie inaczej było z nami. Miesiące przygotowań, może niezbyt intensywnych, ale ciągle bardzo konsekwentnych miały nas przygotować do podróży. Garść szczepionek, po których ręka wygląda jak u dzieci z dworca Zoo, kilka buteleczek repelentów, ubezpieczenie w podróży, niezbędne bagaże, portmonetki itd. Ruszamy.

Wyraki - najmniejsi przedstawiciele
człekokształtnych
Przygotowani ruszyliśmy w podróż życia jak na razie, aby przeżyć nowe, niesamowite i czasami mrożące krew w żyłach przygody. Przelot na Filipiny może wyglądać dwojako. Serie ogłoszeń o super-tanich lotach na Filipiny za 1000 zł radziłbym schować w kieszeń. Większość z nich prowadzi do Manili, a tam turysta nie ma zbyt wiele do szukania. No chyba, że poszukuje kilkumilionowej miejskiej dżungli napchanej slumsami, uzbrojonymi napastnikami i niebezpieczeństwem czekającym za każdym rogiem. Pierwsza opcja to ta wymieniona powyżej, gdzie finalnie lądujemy w Manili, z której dalej musimy się czołgać lokalnymi liniami o nikłej reputacji i nikłym też bezpieczeństwie podróży. Druga opcja to zahaczenie o jeden z dużych azjatyckich portów lotniczych jak Seul (tak zrobiłem w 2014 roku) lub np. Hong – Kong, który zahaczyliśmy wspólnie z moją wycieczką czy Singapur. W tym wypadku do samego Cebu docieramy jedną z poważanych linii lotniczych jak Korean Air lub Cathay Pacific. To opcja, która oczywiście kosztuje nieco więcej, ale moim zdaniem jest dużo bardziej bezpieczna i gwarantuje mniej przygód, których każdy z nas chciałby uniknąć jak zaginięcie bagażu w drodze na wakacje, opóźnienia w lotach i tego typu podobne ekscesy związane z lataniem.

Mając bagaż doświadczeń wyniesionych mojej podróży na Cebu i Bohol w 2014 wiedziałem jak należy tę podróż zorganizować, aby poszło gładko. Wiedziałem, że Cebu, choć na bilecie lotniczym jest ostatnią lokalizacją nie jest końcem podróży, dlatego musieliśmy władować się na prom. Dotarcie do portu też nie jest łatwą sprawą z uwagi na „wywindowane” ceny dla białasów. Znalezienie taksówki w przystępnej cenie jest równoznaczne z koniecznością walki przez ładnych kilka i minut i wpajania kierowcom, że już tu byłem i wiem jak to działa. Albo schodzisz z ceny o jakieś 50% albo pojedzie Twój kolega. Docieramy do portu, teraz zaczyna się kolejna walka. Pomimo tego, że dokonałem rezerwacji ta w systemie nie istnieje. Początkowo, bo później okazuje się, że jednak istnieje. I pamiętajcie, że to jest gdzieś z trzydziesta godzina podróży – ludzie wyczerpani, zlani potem, na granicy tzw. „wkurwienia” nie mogą kupić biletu. Potem opłata za wejście do portu, opłata za kibel, opłata za opłatę i jeszcze opłata za wszystkie opłaty razem. Tutaj płaci się za wszystko. Wsiadamy. No prawie wsiadamy. To znaczy chcemy wsiadać. Ale jak zwykle zaskoczenia i niespodzianki - pierwsze zaskoczenie dotyczyło ilości bagaży, które można było zabrać na łódkę. Są limity. Niezwykle uprzejmi panowie w porcie stwierdzili, że musimy zapłacić za przewóz bagażu, bo bilet tego nie obejmuje. Tu kolejny raz kiedy uświadomiłem sobie, że w krajach biednych, a do takich należą Filipiny płaci się za wszystko. Wejście na terminal w porcie, przewóz bagażu szybką łódką, doniesienie bagażu (oczywiście w wypadku gdy nie robimy tego sami)… dosłownie za wszystko. Należy jednak uważać na ceny, bo te potrafią być różne dla różnych ludzi. A dokładnie różne dla ludzi z różnych części świata. Jeżeli masz białą skórę, do tego jakieś znamiona blond włosów, to pamiętaj, że twój portfel powinien być lepiej zaopatrzony z gotówkę niż portfel tubylca. To domena wielu turystycznych punktów mapy świata, ale na Filipinach uderza on ze zwielokrotnioną siłą.

Czekoladowe wzgórza - jedna z
największych atrakcji Boholu
Będę trochę skakał w tej notce, bo spisuję ją nieco chaotycznie, w formie lekkiego poradnika. Podróż promem poza skasowaniem nas za usługę, za którą nie powinniśmy byli zostać skasowani (gdybyśmy tylko wnieśli bagaże na pokład łódki sami nie byłoby problemów) przebiegła sprawnie. Na miejscu z godnie z umową z właścicielem naszej willi, którą postanowiliśmy wynająć czekał na nas klimatyzowany busik (fala filipińskiego gorąca uderzyła w nas bardzo mocno – wilgotność w okolicach 90-100%, a także temperatura powyżej 30 stopni nie idą ze sobą w parze), który zabrał nas na krótkie zakupy, a potem prosto do wspomnianej posiadłości. I mówiąc posiadłość, mam na myśli posiadłość. Na terenie, szczelnie odgrodzonym wysokim na 2,5 metra płotem, naszpikowanym odłamkami szkła (to zabezpieczenie przed lubiącymi grasować tutaj rabusiami) znajdowało się boisko do siatkówki/badmintona, miejsce do gry w bilard, grill, miejsce do biwakowania, dodatkowe pokoje, garaż oraz pokaźna willa w stylu delikatnie imperialnym. Nie dziwi to w ogóle, gdy jest się w posiadaniu wiadomości o pochodzeniu właściciela – Brytyjczyka, który pół roku spędza w Wielkiej Brytanii pracując dla rządu, a drugie pół na Filipinach, bo sam twierdzi w Anglii jest wtedy za zimno. W sumie się nie dziwię.

Przekaz podóżnika
23 dni w Filipińskim piekle, bo tak zwykłem je nazywać po samym wyjeździe, przeleciało nam na oglądaniu wszystkiego co wartościowe na Boholu i w jego okolicach. Poradników „co zobaczyć w dziewiczym terenie Filipin – Bohol” w Internecie jest od groma i jeszcze trochę. I ciągle rosną jak grzyby po deszczu, bo coraz więcej Polaków przekonuje się do podróżowania, a co więcej, do spisywania swoich przeżyć i przelewania ich w sieć globalną. Nie chcę spisywać kolejnego i tego nie zrobię. Powiem tylko, że zwiedzaliśmy wszystko na własną rękę – co znaczy, że każdą większą eskapadę organizowaliśmy sami poczynając od szukania tego co warto zobaczyć w zasobach netu, kończąc na wynajmie busa tudzież łodzi, która miała nas zabrać do miejsca docelowego. Początkowo zwiedzaliśmy wszystko na motocyklach, gdyż tych wynajęliśmy 3, a w pewnym momencie nawet 4. Na Filipinach nie kosztuje to majątku, chociaż ceny nie wiedzieć czemu są zdecydowanie wyższe niż w Tajlandii tudzież Indonezji (na Bali udało mi się wynająć motocykl za około 10 zł na dzień). I jest to jedna z przyjemniejszych form zwiedzania jakie do tej pory miałem okazję uprawiać. Wolność wyboru, mnóstwo historii i ten przyjemny wiaterek wiejący po twarzy. Kiedy okres wynajmu większości z motocykli się kończył zaczęliśmy organizować łódki oraz busiki. Przy zamawianiu czegokolwiek na tzw. „pysk” należy od razu negocjować cenę. W wielu przypadkach startowa stanowi pięcio- czy sześciokrotność tego co powinniśmy docelowo zapłacić. W ekstremalnych przypadkach przebitka może być nawet dziesięciokrotna, dlatego warto skorzystać z prawa do negocjacji i nigdy nie korzystać z usług wyłącznie jednego człowieka. Wolny rynek pozwala unikać monopolu i czerpmy z tego pełnymi garściami.

Island hopping
Filipińskiego piekiełko uświadomiło mi także, że dobrym wyborem był wrzesień. Ryzykownym, ale dobrym. Zaskakująco niska ilość turystów, plaże prawie na wyłączność i co najważniejsze – świetna pogoda. Nie wiem na ile było to szczęśliwe zrządzenie losu, a na ile po prostu klimat nam sprzyjał, ale przez te lekko ponad 3 tygodnie tylko raz doświadczyliśmy deszczu, o czym wspominałem nieco wyżej.  I był to deszcz zbawienny, bo powodujący delikatny i krótkotrwały spadek temperatury. Można było poczuć przez chwilę powiew tej świeżości po deszczu. Ale tylko na chwilę, ponieważ za chwilę cała ta woda, która na ziemię spadła postanowiła się unieść pod naporem promieni słonecznych. I znów powietrzem nie dało się oddychać.

Tanduay, filipiński rum w cenie wody
Kilka rzeczy, które sprawiły, że to była w moim dotychczasowym rozważaniu podróż życia:
- rajskie plaże na wyłączność (widok konia biegnącego pośród palm i zamiatającego za sobą kurz i pył pozostanie w mojej pamięci na długo – zamieszczam zdjęcie)
- niesamowite wyprawy skuterami po filipińskich bezdrożach, w żarze azjatyckiego słońca
- przepyszny Lechon Manok, kurczak marynowany i grillowany, który zamiata swoim smakiem każdego innego kurczaka
- rzeczy, które trzeba zobaczyć – Czekoladowe Wzgórza, bezludne wyspy (Virgin Island, Pamilacan)
- możliwość doświadczenia przyjaznej, ale zarazem trudnej kultury filipińskiej
- mecz piłki nożej w klimacie filipińskim – tylko dla maratończyków – udział wzięli – Holender, Francuzka, dwóch Koreańczyków, kilku Filipińczyków i jeszcze kilka innych nacji… no i ja oczywiście  
- hektolitry wypitego Tanduaya, którego cena może konkurować z ceną wody
I wiele innych, których po prostu nie chcę spisywać…  What happens in the Philippines, stays in the Philippines.

Polecam,
Staszek Światowiec