Notka ta powstawała około 2 miesięcy. Z przerwami. Opublikowana została po kolejnych 3.
Wszyscy wiedzą i ogólnie przyjętą
prawdą jest, że podróże kształcą, a samo podróżowanie jest zawsze przyjemne,
rozwijające, ekscytujące. Można by te wszystkie przymiotniki o pozytywnym
wydźwięku mnożyć jeśli idzie o to jakie jest podróżowanie. I nie wypada mi się
z tym nie zgodzić. Odwiedziłem kilka ciekawych zakątków w moim życiu, w kilku z
nich miałem też okazję żyć dłużej lub krócej łącząc to co lubię czyli
poznawanie kultur z obowiązkami pracowniczymi. I o tych, w których żyłem
niestety nie mogę powiedzieć, że mam z nich wspaniałe wspomnienia i pojawia mi
się tzw. banan od ucha do ucha jeżeli tylko o nich pomyślę. Owszem, bardzo
przyjemnym jest udanie się w jakiś egzotyczny zakątek świata, zobaczenie czegoś
nowego, poobcowanie z kulturą, której do tej pory nie znaliśmy nawet jeżeli
trwa to bardzo krótko. Całość zaczyna się komplikować, gdy przychodzi nam żyć w
miejscu, które nie jest „nasze” i jeszcze do tego nie dokonaliśmy wyboru
samodzielnie, po wnikliwej analizie, a jedynie zostaliśmy wrzuceni na głęboką
wodę miejsca X, gdzieś pośrodku niczego. Z reguły mam do czynienia z tą drugą
sytuacją. I o tym ta dzisiejsza notka.
Generalnie tytuł może bardzo dużo
sugerować na temat tego o czym będzie ta notka. Staram się, żeby annały tego
bloga w miarę możliwości zapełniane były choć trochę ironią i sarkazmem tudzież
tanim żartem i dzisiaj tak samo zechcę napisać ten fragment tekstu.
Generalnie lekko ponad dwa i pół
roku temu zacząłem wykonywać tę dziwną profesję, która wymaga ode mnie życia w
różnych częściach świata. Życia, które później powoduje, że zaczynam
nienawidzić kraje, do których zostaję zesłany. Bo pisałem już wyżej – co
innego, gdy lecisz na tajskie Ko Phi Phi spiec swoją bladą, europejską dupę na
brązowo, a co innego, gdy lecisz do lekko slumsowatej miejscowości o nazwie
Songkhla, gdzie diabeł mówi dobranoc, psy dupami szczekają, a ptaszki brzuchy
mają skierowane raczej w stronę słońca, bo nawet defekować nie warto na ten
kawałek Ziemi. Spędziłem w Tajlandii trzy miesiące. Bardzo fajne trzy miesiące,
z wymarzoną jak na te tereny pogodą – pełnym słońcem i znikomą ilością opadów.
Tyle, że taka pogoda nie sprzyja pracy. W żadnym wypadku. A szczególnie na
zewnątrz. A tak czasami muszę pracować jak na inżyniera przystało. Trzy
miesiące tego słońca dało mi się mocno we znaki. Pokochałem Tajlandię za
jedzenie i ją za jedzenie znienawidziłem. Może nie za jedzenie, ale za jego
brak tzn. brak pewnych artykułów, które dla mnie wcześniej były niezbędne i
nigdy nie myślałem, że kiedyś będę musiał sobie radzić bez nich. Był to
pierwszy raz, kiedy tak daleko od domu wylądowałem sam, bez niczyjej pomocy,
bez kontaktu, bez znajomych. Zupełnie sam. Pokochałem te wszystkie tajskie,
dobrze przyprawione potrawy, świetne rzeczy z morza, których z reguły nie
jadam, ale znienawidziłem ją za brak tak przyziemnych rzeczy jak ser, chleb,
szynka itd. To było dziwne uczucie, nie miałem nigdy wcześniej pojęcia o tym,
że gdzieś na świecie nie je się chleba. Nie je się go w takim wydaniu jak w Polsce. Ale po czasie
uświadomiłem sobie, że Tajlandia miała zdecydowanie więcej zalet o których
można by długo pisać. Jedną z nich jest zdecydowanie jedna z najlepszych kuchni
świata. Reprezentująca sobą wszystko to co w żarciu kocham czyli treściwość,
wyrazistość, przebojowość, harmonię smaków. Wszystkiego sporo i bez przesady. Dodam
tylko, że niezależnie od tego, gdzie tę kuchnię tajską sprawdzałem to nigdy się
nie zawiodłem. I zawsze potrawy w tajskich restauracjach/barach niezależnie od
zakątka świata reprezentowały wysoki poziom, który znałem już wcześniej z
Tajlandii w rzeczy samej.
Pokochałem Koreę za ułożony styl
życia, za ten spokój pomimo natłoku ludzi, bo przecież miałem okazję mieszkać w
centrum Seulu, którego zespół miejski to jakieś 25 milionów skośnookich. I nie
tylko skośnookich. Pokochałem ją za to, że Koreańczycy to bardzo solidny,
uczciwy i zmotywowany naród. Ale z drugiej strony naród napompowany nijakością
jak Hindenburg wodorem. Bez przekazu, bez wyrazu. Tak jakby ktoś ich okradł z
czegoś. Z uczuć. Emocji. 40% ludzi jest singlami. Nie bez powodu pewnie.
Uwielbiają powielać schematy, w tym są mistrzami, a przecież mogliby być
mistrzami w czymkolwiek, bo są na tyle zmotywowani, że możliwości mają
nieograniczone. Mówi się, że potrzebujesz 10 tys. godzin pracy nad czymś, aby
osiągnąć tym perfekcję. Teoria ta wcielona w Korei spowodowała by, że
Koreańczycy byli by mistrzami we wszystkim. Opuszczając ją miałem już nieco
lepsze zdanie na temat Tajlandii, bo z perspektywy czasu wydawała mi się coraz
lepszym miejscem, gdy tylko przypominałem sobie klimat tudzież mnogość potraw i
smaków w nich, którymi mnie uraczyła. W tamtym czasie Tajlandia rosła w moich
oczach, aby finalnie w dniu dzisiejszym urosnąć do miejsca nr 1, z tych, w których
miałem okazję egzystować przez dłuższą chwilę.
Moja koreańska przygoda trwała
prawie pół roku i była kulturowo tak odrębna od Polski, że aż ciekawa. Poznałem
inne podejście do życia – podejście kierowane pracą, ciężką, katorżniczą pracą,
taką od podstaw, która na końcu przynosi największy sukces, finansowy
przynajmniej. Poznałem naród, który nie akceptuje przestępstw, korupcji,
kradzieży i jest do bólu uczciwy. Poznałem naród, który jest do bólu nijaki.
Nikt nie jest zdolny podjąć decyzji, a jedyne co możesz usłyszeć kiedy
potrzebujesz podjęcia jej to „I must check”. Brak jakichkolwiek jednoznacznych
odpowiedzi tak, jakby jednoznaczność była czymś zakazanym lub wręcz karalnym. Jakby
była toksyczna. Poznałem naród, który jest bardzo zamknięty w sobie, nie lubi
się afiszować, nie wchodzi w relacje z obcokrajowcami i nawet jeżeli ma
zdolność komunikowania się w języku obcym, to nie jest w żadnym stopniu zainteresowany
użyciem go. I naród, w którym nigdy nie poczujesz się jak lokales. Dla
Koreańczyków zawsze będziesz „obcy”. Wyjeżdżając z Korei powiedziałem, że jak
jeszcze kiedyś trafię tam ponownie lub będę miał trafić ponownie to krew mnie
zaleje mówiąc kolokwialnie lub też po prostu popełnię jakieś harakiri czy inne
samobójstwo. Wyjechałem z niej i wraz ze znajomymi udałem się do Barcelony. Do
miejsca, które jest jedną z ulubionych destynacji azjatyckich turystów w
Europie. Kląłem i wyzywałem ten naród na wszelkie możliwe sposoby. Do tamtego
momentu żaden inny naród nie dostał ode mnie tyle obelg, bluzgów i sformułowań
w tonie łaciny podwórkowej, co dostali ich Koreańczycy. Oficjalnie Was
przepraszam teraz. Nie jesteście najgorsi. Na wasze szczęście.
Ezogelin i kilka innych przysmaków |
Pewnie zaczęliście się
zastanawiać komu oberwie się teraz? Pierwsze zdania notki sugerują bardzo dużo
i macie rację. Zamierzam sobie dzisiaj poużywać odnośnie Turcji, bo to co
obserwowałem przez ostatnie 8 miesięcy przeszło moje najśmielsze oczekiwania. A
do tego muszę dodać jeszcze 3,5 miesiąca na przełomie 2014/2015 roku, które też
naładowały mnie nieco negatywną energią i niechęcią do tego kraju. Lubię
Turcję. Nie ma w tym wielkiej przesady. Nie ma też sarkazmu czy niechęci. Lubię
ją za pogodę w lecie, lubię ją za „Ezogelin” (zdjęcie obok) czyli przepyszną zupę z czerwonej
soczewicy i może jeszcze za kilka innych rzeczy. Lubię ją za kebab, o 4 rano. W
Polsce. Za taki kebab z czosnkowym, po balecie. Z takim czosnkowym, co cieknie
po butach. I rano się zastanawiasz – „Kebab, co ty kurwa?”, patrząc na te buty.
Ale z drugiej strony bardziej jej nie lubię.
Bardziej każdego dnia wkurza mnie wiele rzeczy, wiele codziennych
czynności, które są po prostu inne i których nijak nie umiem zaakceptować.
Podejścia ludzi do pracy, podejścia do relacji klient – konsument, ogólnego
bałaganu, wszechobecnego śmietniska i nijakości tutejszego stylu życia. Nijakości kierowanej nie tak jak w Korei
etosem pracy, gdzie po prostu ludzie nie zawsze mają czas na realizację swoich
pasji, ale nijakości kierowanej niechęcią do pracy. Ideologiczną potrzebą
siedzenia przed barem, w którym pija się herbatę od rana do wieczora. Byle
tylko nie pracować. I tak oto codziennie rano, z racji tego, że przez ponad 6
miesięcy miałem jedno z takich miejsc na wprost drzwi wyjściowych z mojego
bloku podziwiałem (o 7:30 rano) hordy zdrowych chłopów siedzących bezczynnie i
pijących herbatę. Nie ma w tym nic dziwnego, że ludzie piją herbatę, nie
powinienem się na nich wyżywać pewnie ktoś z was zakrzyknie za chwilę.
Oczywiście, że nie. Pod warunkiem, że nie robi się tego przez cały dzień 7 dni
w tygodniu pomijając to co jednak jest bardzo ważne, może nie najważniejsze,
ale bardzo ważne w życiu człowieka, czyli pracę. Od rana do nocy. Herbata.
Jedna za drugą. Kurwa. I niekończąca się dyskusja o niczym. Tamam, tamam, evet,
tamam.
Morze wyrzuciło "skarby" na brze. |
Przez te 8 miesięcy (bo w
momencie tworzenia tej notki mija dopiero 7,5, ale ciągle mam 2 tygodnie do
wylotu i nie sądzę, że coś się tutaj zmieni jak za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki) doświadczyłem tyle, że wystarczy mi na kilka następnych lat. Nigdy nie
zwracałem uwagi na to co się działo na świecie w temacie zamachów
terrorystycznych, wojen, ataków samobójczych i innych tego typu emocjonujących
rzeczy jak wymieranie gatunków, strajk górników, sypanie zboża na tory. Nie
zwracałem do momentu, w którym nie zaczęło to dotyczyć bezpośrednio mnie i się
do mnie drastycznie szybko zbliżać. Początkowo był atak w Istambule, ten ze
stycznia 2016, tuż pod Niebieskim Meczetem. To miejscówka, która jest jedną z
najpopularniejszych w Istambule i tam jest najwięcej turystów. W najściślejszym
centrum. Nie dziwo, że wysadził się tam. Pomyślałem, że to całkiem daleko i
mnie to nie dotyczy. Potem była Ankara. Dwa razy. W sumie 70 osób. Pomyślałem,
że to daleko i mnie nie dotyczy. Potem było dużo plotek na temat tego, że po
Turcji jeżdżą samochody wypakowane materiałami wybuchowymi i zaczęli sprawdzać
samochody przy wjeździe do miasta. Praktycznie większość z nich – rozsądne, ale
komplikujące życie i nadające mu niepotrzebnych negatywnych emocji. Potem
przyszedł feralny 28 czerwca i atak na lotnisku. Z precyzją zaplanowana akcja,
która miała pochłonąć jak najwięcej ofiar i tak się stało. Pomyślałem, że to
daleko i mnie nie dotyczy. Nie – tym razem tak nie pomyślałem. To był wtorek. W
poniedziałek kupiłem bilet na samolot w sobotę z tego samego lotniska Ataturka.
I wtedy pomyślałem – kurwa, to niesamowicie blisko mnie. Albo ja będę
niesamowicie blisko. Udało się jakoś przetrwać podróż w tę i z powrotem, ale
oczywiście z masą komplikacji. Lotnisko jak sparaliżowane – przejście przez
wszystkie kontrole paszportowe i bezpieczeństwa zajęło mi 3 razy dłużej niż
zwykle, a parę razy miałem już okazję być na tym lotnisku. 2,5 tygodnia później
ta nędzna namiastka puczu. Jestem w opinii, że wszystko zostało zmyślnie
sfingowane przez pana Erdogana, bo koleś bardzo lubi jak mu odsetek władzy w
rękach rośnie i nie cofnie się przed niczym. Ale to tylko moja opinia. Przykra
rzecz, że żywioł w postaci zamachu stanu pochłonął kilkaset ofiar na nic.
Jedynym, który zyskał był Erdogan. Do czego dążę wyliczając to wszystko? Ano do
tego, że 2 dni temu znów mieliśmy spotkanie o domniemanych zamachach, które
mają się wydarzyć dziś. Piszę, że mają się wydarzyć, bo dzień się jeszcze nie
skończył i wszystko jeszcze jest sprawą otwartą. Jak w każdym z takich
przypadków moje korporacyjne biuro bezpieczeństwa przestrzega przed
wychodzeniem z domu, nakazuje unikanie miejsc publicznych i zgromadzeń, miejsc
zatłoczonych. W praktyce oznacza to, że zostajesz zamknięty w swoim mieszaniu
na kolejny weekend. Pogoda na zewnątrz wyśmienita, odległość do plaży to jakieś
10 minut drogi, a Ty musisz delektować się swoimi 4 ścianami, bo nigdy nie
możesz być pewien co się wydarzy. Właśnie dlatego uważam, że przeżyłem
wystarczająco. Nie wiem jakie jest podłoże tych wszystkich zamachów i tego typu
akcji, bo sytuacja polityczno – geograficzna Turcji nie jest godna
pozazdroszczenia w tym momencie, ale właśnie za to też nienawidzę tego kraju.
Za to, że nie mogę, a może nie mam szansy cieszyć się tym co w tym kraju
najlepsze, a czego ten ignorancki naród nie zdążył jeszcze zepsuć czyli naturą.
Bo kraj to piękny i tego się nie da mu odmówić. Tylko ludzie ku…
Niebieski Meczet nocą. Nieopodal tego miejsca miał miejsce zamach. |
Napięta sytuacja dotyczy nie
tylko świata polityki. Napięta sytuacja jest także na drodze. I to napięta jak
cięciwa łuku Robin Hooda. Przejechałem po tym kraju około 20 tys. km podróżując
raz jako kierowca, raz jako pasażer. Powiedzmy, że oceniając z tzw. grubego
palca w proporcjach fifty – fifty. I powiem to od razu. Turcy to najgorsza
nacja jeśli idzie o kierowanie pojazdów mechanicznych maści wszelakiej, z tych
które miałem okazję zobaczyć. A widziałem dzicz drogową na Filipinach,
widziałem jak jeżdżą lub jak próbują jeździć w Indonezji, widziałem jazdę po
złej stronie drogi (czyt. ruch lewostronny) w Tajlandii. Nigdzie to nie
wyglądało tak chamsko i tak dramatycznie jak w Turcji. Jakiś czas temu mój
niemiecki kolega rzucił zdanie, że przesiadka z osłów na samochody była po
prostu za szybka i nie wszyscy do końca wiedzą jak jeździć i jak się zachować
na drodze. A zachowania na drodze są zupełnie samowolne. Co więcej ich
interpretacja jest utrudniona. No bo jak interpretować zachowania kierowców
kiedy nie ma jasnych reguł ustalających jakikolwiek porządek na drodze. Nie ma
przepisów, policja z reguły kładzie przysłowiową „lachę” na te wszystkie dzikie
wybryki, a całość dopełnia fakt, że przecież przepisy tylko coś sugerują.
Sugerują kurwa. Po co są przepisy w takim razie? Wyobraźcie sobie sytuację
kiedy dojeżdżacie do skrzyżowania i próbujecie z drogi podporządkowanej włączyć
się do ruchu, ale się po prostu nie daje, bo z każdej strony ktoś próbuje wam
się wepchnąć przed maskę. Jeśli wlazłeś między wrony musisz krakać jak i one –
jak mawia porzekadło. I tak rzeczywiście jest. Na drodze trzeba być chamem.
Umiarkowanym chamem. Dlaczego umiarkowanym? Walki uliczne kierowców na
skrzyżowaniach to tutejszy sport narodowy i jedna z niewielu form rozrywki poza
piciem herbaty. Dlatego chamstwo musi być limitowane. Musisz wymuszać, ale z
balansem. Musisz wiedzieć kiedy. Musisz być sprytny, ale też nie zbyt sprytny,
bo ktoś może się nazbyt zdenerwować. Musisz być jak Tommy Lee Johnes w
ściganym.
Nagminne jest też podróżowanie
samochodem na drodze dwupasmowej jakby linia biegnąca środkiem drogi miała
wyznaczać oś symetrii auta i właśnie tamtędy biec. Niestety tak nie jest, a
powody jazdy „symetrycznej” jak zdążyłem to już nazwać są zgoła bardziej
prozaiczne. Turcy nie rozstają się ze swoimi smartfonami. On zawsze musi być w
ręce, bo w każdej chwili może ktoś zadzwonić, a potrzeba rozmawiania jest tutaj
duża. Może źle to nazwałem – to nie jest potrzeba rozmawiania, a potrzeba
pierdolenia. O niczym. Aby pierdolić. I robią to także podczas jazdy
samochodem, no bo przecież nie ma nic bardziej interesującego, ani zajmującego
podczas jazdy samochodem niż rozmowa przez telefon tudzież odpowiadanie ludziom
na What’s Appie. I to boli. To boli kiedy próbujesz kogoś wyprzedzić i nie masz
pojęcia, którym pasem jedzie. To boli kiedy wyprzedzasz kogoś po lewej stronie
jak na prawilnego kierowcę przystało, a wtem ktoś zjeżdża na lewy pas.
Uwierzcie mi, nie da się tego opisać słowami na tyle obrazkowo, żeby to
zrozumieć. Ale to nie jedyne irytujące zachowanie na drodze. Nie wspomniałem o
jeździe pod prąd, zawracaniu przez rów rozdzielający kierunki jazdy, jazdę na
„długich” światłach i tego typu rzeczy, za które w normalnym kraju dostaje się
srogie mandaty, a tutaj są powszechnie akceptowalne. Jak powszechnie
akceptowalna jest niższość przechodnia w porównaniu do kierowcy. Chyba ani razu
nie zdarzyło mi się, żeby któryś kierowca zechciał ustąpić mi pierwszeństwa na
pasach. Na pasach. Ani razu. 8 miesięcy. Sorry, ale nawet w Polsce, w której
mamy sobie dużo do zarzucenia pod tym względem by się to nie zdarzyło. A to
tylko pojedyncze przypadki zachowań, które doprowadzają do szewskiej pasji.
Gdzieś w mediach tureckich padła
informacja, że kraj ten zamierza do 2023 dołączyć do „Europy”. Zamierzenie
bardzo odważne i sporo w nim zapędów samobójczych z uwagi na różnice kulturowe
pomiędzy przedsionkiem islamu, a laicko – katolicką Europą. Ale to nie główny problem.
Problem to zacofanie. To jest coś, co ja pamiętam jak byłem dzieckiem. Mam 28
lat, ale ciągle pamiętam te chamskie restauracje, w których poziom obsługi
przyjmował wartości ujemne, w których serwowane jedzenie nie miało z pojęciem
„posiłek” nic wspólnego. Pamiętam lokale jadalne, w których można było zapalić
fajkę bez żadnego problemu. Coś nie do pomyślenia w naszej nowej „fit” Europie.
Ciągle uważam, że plan Europa 2023 jest do zrealizowania, ale jestem w opinii,
że musiałaby nastąpić drastyczna zmiana pokoleniowa. Dramatyczna wymiana
pokoleń, może to się już zaczęło, bo widać to po „gospodarczych” aspektach.
Kraj niewątpliwie ma duże tempo rozwoju, wykazuje pewne dobre cechy kapitalizmu
takie jak bogacenie się społeczeństwa (powolne, ale jednak), ale widać też tak
wszechobecną marginalizację czyli poszerzające się zubożenie już ubogich.
Jednak mam swoją teorię na ten temat i uważam, że Turcy wyciągają z Europy
tylko to co im wygodne. Ciągle jest społecznie dozwolone, żeby można było
wyrzucać śmieci na ulicę… ciągle nie dba się o porządek. Choć to taki piękny
kraj. Obdarowany przez naturę bardzo szczodrze, ale niestety dostali to ludzie,
którzy pojęcia „natura” w swoim słowniku nie uznają albo zwyczajnie je
ignorują. Mam wrażenie, że nie chcą wykorzystać potencjału i właśnie dlatego
uważam, że plan 2023 nie wyjdzie. Że nie wystarczy sława K. Ataturka żeby
pociągnąć Turcję do Europy. Chyba, że wejdą tam siłą.
Niebieski meczet za dnia. |
Kończąc tę notkę spoczywam na
lotnisku w Monachium, popijając dobrą włoską kawę. Ciężka praca się opłaca jak
to mówią. I żywię tylko nadzieję, że nie przyjdzie mi się już spotkać z Turcją
w postaci „pracowniczej”. Myślę o tym, że kiedyś tam wrócę, na pewno. Aby
zaliczyć lot balonem nad Kapadocją tudzież podpłynąć swoim jachtem (hahah, na
bank) do KFC w Cesme. Obym tylko nie musiał tam za długo mieszkać i nie
„wczuwać się” w ten styl życia, który tak bardzo zalazł mi za skórę.