12/24/2016

Beloved Turkey (tł. kochany indyk)

Notka ta powstawała około 2 miesięcy. Z przerwami. Opublikowana została po kolejnych 3. 

Wszyscy wiedzą i ogólnie przyjętą prawdą jest, że podróże kształcą, a samo podróżowanie jest zawsze przyjemne, rozwijające, ekscytujące. Można by te wszystkie przymiotniki o pozytywnym wydźwięku mnożyć jeśli idzie o to jakie jest podróżowanie. I nie wypada mi się z tym nie zgodzić. Odwiedziłem kilka ciekawych zakątków w moim życiu, w kilku z nich miałem też okazję żyć dłużej lub krócej łącząc to co lubię czyli poznawanie kultur z obowiązkami pracowniczymi. I o tych, w których żyłem niestety nie mogę powiedzieć, że mam z nich wspaniałe wspomnienia i pojawia mi się tzw. banan od ucha do ucha jeżeli tylko o nich pomyślę. Owszem, bardzo przyjemnym jest udanie się w jakiś egzotyczny zakątek świata, zobaczenie czegoś nowego, poobcowanie z kulturą, której do tej pory nie znaliśmy nawet jeżeli trwa to bardzo krótko. Całość zaczyna się komplikować, gdy przychodzi nam żyć w miejscu, które nie jest „nasze” i jeszcze do tego nie dokonaliśmy wyboru samodzielnie, po wnikliwej analizie, a jedynie zostaliśmy wrzuceni na głęboką wodę miejsca X, gdzieś pośrodku niczego. Z reguły mam do czynienia z tą drugą sytuacją. I o tym ta dzisiejsza notka.


Generalnie tytuł może bardzo dużo sugerować na temat tego o czym będzie ta notka. Staram się, żeby annały tego bloga w miarę możliwości zapełniane były choć trochę ironią i sarkazmem tudzież tanim żartem i dzisiaj tak samo zechcę napisać ten fragment tekstu.

Generalnie lekko ponad dwa i pół roku temu zacząłem wykonywać tę dziwną profesję, która wymaga ode mnie życia w różnych częściach świata. Życia, które później powoduje, że zaczynam nienawidzić kraje, do których zostaję zesłany. Bo pisałem już wyżej – co innego, gdy lecisz na tajskie Ko Phi Phi spiec swoją bladą, europejską dupę na brązowo, a co innego, gdy lecisz do lekko slumsowatej miejscowości o nazwie Songkhla, gdzie diabeł mówi dobranoc, psy dupami szczekają, a ptaszki brzuchy mają skierowane raczej w stronę słońca, bo nawet defekować nie warto na ten kawałek Ziemi. Spędziłem w Tajlandii trzy miesiące. Bardzo fajne trzy miesiące, z wymarzoną jak na te tereny pogodą – pełnym słońcem i znikomą ilością opadów. Tyle, że taka pogoda nie sprzyja pracy. W żadnym wypadku. A szczególnie na zewnątrz. A tak czasami muszę pracować jak na inżyniera przystało. Trzy miesiące tego słońca dało mi się mocno we znaki. Pokochałem Tajlandię za jedzenie i ją za jedzenie znienawidziłem. Może nie za jedzenie, ale za jego brak tzn. brak pewnych artykułów, które dla mnie wcześniej były niezbędne i nigdy nie myślałem, że kiedyś będę musiał sobie radzić bez nich. Był to pierwszy raz, kiedy tak daleko od domu wylądowałem sam, bez niczyjej pomocy, bez kontaktu, bez znajomych. Zupełnie sam. Pokochałem te wszystkie tajskie, dobrze przyprawione potrawy, świetne rzeczy z morza, których z reguły nie jadam, ale znienawidziłem ją za brak tak przyziemnych rzeczy jak ser, chleb, szynka itd. To było dziwne uczucie, nie miałem nigdy wcześniej pojęcia o tym, że gdzieś na świecie nie je się chleba. Nie je się go  w takim wydaniu jak w Polsce. Ale po czasie uświadomiłem sobie, że Tajlandia miała zdecydowanie więcej zalet o których można by długo pisać. Jedną z nich jest zdecydowanie jedna z najlepszych kuchni świata. Reprezentująca sobą wszystko to co w żarciu kocham czyli treściwość, wyrazistość, przebojowość, harmonię smaków. Wszystkiego sporo i bez przesady. Dodam tylko, że niezależnie od tego, gdzie tę kuchnię tajską sprawdzałem to nigdy się nie zawiodłem. I zawsze potrawy w tajskich restauracjach/barach niezależnie od zakątka świata reprezentowały wysoki poziom, który znałem już wcześniej z Tajlandii w rzeczy samej.

Pokochałem Koreę za ułożony styl życia, za ten spokój pomimo natłoku ludzi, bo przecież miałem okazję mieszkać w centrum Seulu, którego zespół miejski to jakieś 25 milionów skośnookich. I nie tylko skośnookich. Pokochałem ją za to, że Koreańczycy to bardzo solidny, uczciwy i zmotywowany naród. Ale z drugiej strony naród napompowany nijakością jak Hindenburg wodorem. Bez przekazu, bez wyrazu. Tak jakby ktoś ich okradł z czegoś. Z uczuć. Emocji. 40% ludzi jest singlami. Nie bez powodu pewnie. Uwielbiają powielać schematy, w tym są mistrzami, a przecież mogliby być mistrzami w czymkolwiek, bo są na tyle zmotywowani, że możliwości mają nieograniczone. Mówi się, że potrzebujesz 10 tys. godzin pracy nad czymś, aby osiągnąć tym perfekcję. Teoria ta wcielona w Korei spowodowała by, że Koreańczycy byli by mistrzami we wszystkim. Opuszczając ją miałem już nieco lepsze zdanie na temat Tajlandii, bo z perspektywy czasu wydawała mi się coraz lepszym miejscem, gdy tylko przypominałem sobie klimat tudzież mnogość potraw i smaków w nich, którymi mnie uraczyła. W tamtym czasie Tajlandia rosła w moich oczach, aby finalnie w dniu dzisiejszym urosnąć do miejsca nr 1, z tych, w których miałem okazję egzystować przez dłuższą chwilę.

Moja koreańska przygoda trwała prawie pół roku i była kulturowo tak odrębna od Polski, że aż ciekawa. Poznałem inne podejście do życia – podejście kierowane pracą, ciężką, katorżniczą pracą, taką od podstaw, która na końcu przynosi największy sukces, finansowy przynajmniej. Poznałem naród, który nie akceptuje przestępstw, korupcji, kradzieży i jest do bólu uczciwy. Poznałem naród, który jest do bólu nijaki. Nikt nie jest zdolny podjąć decyzji, a jedyne co możesz usłyszeć kiedy potrzebujesz podjęcia jej to „I must check”. Brak jakichkolwiek jednoznacznych odpowiedzi tak, jakby jednoznaczność była czymś zakazanym lub wręcz karalnym. Jakby była toksyczna. Poznałem naród, który jest bardzo zamknięty w sobie, nie lubi się afiszować, nie wchodzi w relacje z obcokrajowcami i nawet jeżeli ma zdolność komunikowania się w języku obcym, to nie jest w żadnym stopniu zainteresowany użyciem go. I naród, w którym nigdy nie poczujesz się jak lokales. Dla Koreańczyków zawsze będziesz „obcy”. Wyjeżdżając z Korei powiedziałem, że jak jeszcze kiedyś trafię tam ponownie lub będę miał trafić ponownie to krew mnie zaleje mówiąc kolokwialnie lub też po prostu popełnię jakieś harakiri czy inne samobójstwo. Wyjechałem z niej i wraz ze znajomymi udałem się do Barcelony. Do miejsca, które jest jedną z ulubionych destynacji azjatyckich turystów w Europie. Kląłem i wyzywałem ten naród na wszelkie możliwe sposoby. Do tamtego momentu żaden inny naród nie dostał ode mnie tyle obelg, bluzgów i sformułowań w tonie łaciny podwórkowej, co dostali ich Koreańczycy. Oficjalnie Was przepraszam teraz. Nie jesteście najgorsi. Na wasze szczęście.

Ezogelin i kilka innych przysmaków
Pewnie zaczęliście się zastanawiać komu oberwie się teraz? Pierwsze zdania notki sugerują bardzo dużo i macie rację. Zamierzam sobie dzisiaj poużywać odnośnie Turcji, bo to co obserwowałem przez ostatnie 8 miesięcy przeszło moje najśmielsze oczekiwania. A do tego muszę dodać jeszcze 3,5 miesiąca na przełomie 2014/2015 roku, które też naładowały mnie nieco negatywną energią i niechęcią do tego kraju. Lubię Turcję. Nie ma w tym wielkiej przesady. Nie ma też sarkazmu czy niechęci. Lubię ją za pogodę w lecie, lubię ją za „Ezogelin” (zdjęcie obok) czyli przepyszną zupę z czerwonej soczewicy i może jeszcze za kilka innych rzeczy. Lubię ją za kebab, o 4 rano. W Polsce. Za taki kebab z czosnkowym, po balecie. Z takim czosnkowym, co cieknie po butach. I rano się zastanawiasz – „Kebab, co ty kurwa?”, patrząc na te buty. Ale z drugiej strony bardziej jej nie lubię.  Bardziej każdego dnia wkurza mnie wiele rzeczy, wiele codziennych czynności, które są po prostu inne i których nijak nie umiem zaakceptować. Podejścia ludzi do pracy, podejścia do relacji klient – konsument, ogólnego bałaganu, wszechobecnego śmietniska i nijakości tutejszego stylu życia.  Nijakości kierowanej nie tak jak w Korei etosem pracy, gdzie po prostu ludzie nie zawsze mają czas na realizację swoich pasji, ale nijakości kierowanej niechęcią do pracy. Ideologiczną potrzebą siedzenia przed barem, w którym pija się herbatę od rana do wieczora. Byle tylko nie pracować. I tak oto codziennie rano, z racji tego, że przez ponad 6 miesięcy miałem jedno z takich miejsc na wprost drzwi wyjściowych z mojego bloku podziwiałem (o 7:30 rano) hordy zdrowych chłopów siedzących bezczynnie i pijących herbatę. Nie ma w tym nic dziwnego, że ludzie piją herbatę, nie powinienem się na nich wyżywać pewnie ktoś z was zakrzyknie za chwilę. Oczywiście, że nie. Pod warunkiem, że nie robi się tego przez cały dzień 7 dni w tygodniu pomijając to co jednak jest bardzo ważne, może nie najważniejsze, ale bardzo ważne w życiu człowieka, czyli pracę. Od rana do nocy. Herbata. Jedna za drugą. Kurwa. I niekończąca się dyskusja o niczym. Tamam, tamam, evet, tamam.

Morze wyrzuciło "skarby"
na brze.
Przez te 8 miesięcy (bo w momencie tworzenia tej notki mija dopiero 7,5, ale ciągle mam 2 tygodnie do wylotu i nie sądzę, że coś się tutaj zmieni jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki) doświadczyłem tyle, że wystarczy mi na kilka następnych lat. Nigdy nie zwracałem uwagi na to co się działo na świecie w temacie zamachów terrorystycznych, wojen, ataków samobójczych i innych tego typu emocjonujących rzeczy jak wymieranie gatunków, strajk górników, sypanie zboża na tory. Nie zwracałem do momentu, w którym nie zaczęło to dotyczyć bezpośrednio mnie i się do mnie drastycznie szybko zbliżać. Początkowo był atak w Istambule, ten ze stycznia 2016, tuż pod Niebieskim Meczetem. To miejscówka, która jest jedną z najpopularniejszych w Istambule i tam jest najwięcej turystów. W najściślejszym centrum. Nie dziwo, że wysadził się tam. Pomyślałem, że to całkiem daleko i mnie to nie dotyczy. Potem była Ankara. Dwa razy. W sumie 70 osób. Pomyślałem, że to daleko i mnie nie dotyczy. Potem było dużo plotek na temat tego, że po Turcji jeżdżą samochody wypakowane materiałami wybuchowymi i zaczęli sprawdzać samochody przy wjeździe do miasta. Praktycznie większość z nich – rozsądne, ale komplikujące życie i nadające mu niepotrzebnych negatywnych emocji. Potem przyszedł feralny 28 czerwca i atak na lotnisku. Z precyzją zaplanowana akcja, która miała pochłonąć jak najwięcej ofiar i tak się stało. Pomyślałem, że to daleko i mnie nie dotyczy. Nie – tym razem tak nie pomyślałem. To był wtorek. W poniedziałek kupiłem bilet na samolot w sobotę z tego samego lotniska Ataturka. I wtedy pomyślałem – kurwa, to niesamowicie blisko mnie. Albo ja będę niesamowicie blisko. Udało się jakoś przetrwać podróż w tę i z powrotem, ale oczywiście z masą komplikacji. Lotnisko jak sparaliżowane – przejście przez wszystkie kontrole paszportowe i bezpieczeństwa zajęło mi 3 razy dłużej niż zwykle, a parę razy miałem już okazję być na tym lotnisku. 2,5 tygodnia później ta nędzna namiastka puczu. Jestem w opinii, że wszystko zostało zmyślnie sfingowane przez pana Erdogana, bo koleś bardzo lubi jak mu odsetek władzy w rękach rośnie i nie cofnie się przed niczym. Ale to tylko moja opinia. Przykra rzecz, że żywioł w postaci zamachu stanu pochłonął kilkaset ofiar na nic. Jedynym, który zyskał był Erdogan. Do czego dążę wyliczając to wszystko? Ano do tego, że 2 dni temu znów mieliśmy spotkanie o domniemanych zamachach, które mają się wydarzyć dziś. Piszę, że mają się wydarzyć, bo dzień się jeszcze nie skończył i wszystko jeszcze jest sprawą otwartą. Jak w każdym z takich przypadków moje korporacyjne biuro bezpieczeństwa przestrzega przed wychodzeniem z domu, nakazuje unikanie miejsc publicznych i zgromadzeń, miejsc zatłoczonych. W praktyce oznacza to, że zostajesz zamknięty w swoim mieszaniu na kolejny weekend. Pogoda na zewnątrz wyśmienita, odległość do plaży to jakieś 10 minut drogi, a Ty musisz delektować się swoimi 4 ścianami, bo nigdy nie możesz być pewien co się wydarzy. Właśnie dlatego uważam, że przeżyłem wystarczająco. Nie wiem jakie jest podłoże tych wszystkich zamachów i tego typu akcji, bo sytuacja polityczno – geograficzna Turcji nie jest godna pozazdroszczenia w tym momencie, ale właśnie za to też nienawidzę tego kraju. Za to, że nie mogę, a może nie mam szansy cieszyć się tym co w tym kraju najlepsze, a czego ten ignorancki naród nie zdążył jeszcze zepsuć czyli naturą. Bo kraj to piękny i tego się nie da mu odmówić. Tylko ludzie ku…



Niebieski Meczet nocą. Nieopodal
tego miejsca miał miejsce zamach.


Napięta sytuacja dotyczy nie tylko świata polityki. Napięta sytuacja jest także na drodze. I to napięta jak cięciwa łuku Robin Hooda. Przejechałem po tym kraju około 20 tys. km podróżując raz jako kierowca, raz jako pasażer. Powiedzmy, że oceniając z tzw. grubego palca w proporcjach fifty – fifty. I powiem to od razu. Turcy to najgorsza nacja jeśli idzie o kierowanie pojazdów mechanicznych maści wszelakiej, z tych które miałem okazję zobaczyć. A widziałem dzicz drogową na Filipinach, widziałem jak jeżdżą lub jak próbują jeździć w Indonezji, widziałem jazdę po złej stronie drogi (czyt. ruch lewostronny) w Tajlandii. Nigdzie to nie wyglądało tak chamsko i tak dramatycznie jak w Turcji. Jakiś czas temu mój niemiecki kolega rzucił zdanie, że przesiadka z osłów na samochody była po prostu za szybka i nie wszyscy do końca wiedzą jak jeździć i jak się zachować na drodze. A zachowania na drodze są zupełnie samowolne. Co więcej ich interpretacja jest utrudniona. No bo jak interpretować zachowania kierowców kiedy nie ma jasnych reguł ustalających jakikolwiek porządek na drodze. Nie ma przepisów, policja z reguły kładzie przysłowiową „lachę” na te wszystkie dzikie wybryki, a całość dopełnia fakt, że przecież przepisy tylko coś sugerują. Sugerują kurwa. Po co są przepisy w takim razie? Wyobraźcie sobie sytuację kiedy dojeżdżacie do skrzyżowania i próbujecie z drogi podporządkowanej włączyć się do ruchu, ale się po prostu nie daje, bo z każdej strony ktoś próbuje wam się wepchnąć przed maskę. Jeśli wlazłeś między wrony musisz krakać jak i one – jak mawia porzekadło. I tak rzeczywiście jest. Na drodze trzeba być chamem. Umiarkowanym chamem. Dlaczego umiarkowanym? Walki uliczne kierowców na skrzyżowaniach to tutejszy sport narodowy i jedna z niewielu form rozrywki poza piciem herbaty. Dlatego chamstwo musi być limitowane. Musisz wymuszać, ale z balansem. Musisz wiedzieć kiedy. Musisz być sprytny, ale też nie zbyt sprytny, bo ktoś może się nazbyt zdenerwować. Musisz być jak Tommy Lee Johnes w ściganym.

Nagminne jest też podróżowanie samochodem na drodze dwupasmowej jakby linia biegnąca środkiem drogi miała wyznaczać oś symetrii auta i właśnie tamtędy biec. Niestety tak nie jest, a powody jazdy „symetrycznej” jak zdążyłem to już nazwać są zgoła bardziej prozaiczne. Turcy nie rozstają się ze swoimi smartfonami. On zawsze musi być w ręce, bo w każdej chwili może ktoś zadzwonić, a potrzeba rozmawiania jest tutaj duża. Może źle to nazwałem – to nie jest potrzeba rozmawiania, a potrzeba pierdolenia. O niczym. Aby pierdolić. I robią to także podczas jazdy samochodem, no bo przecież nie ma nic bardziej interesującego, ani zajmującego podczas jazdy samochodem niż rozmowa przez telefon tudzież odpowiadanie ludziom na What’s Appie. I to boli. To boli kiedy próbujesz kogoś wyprzedzić i nie masz pojęcia, którym pasem jedzie. To boli kiedy wyprzedzasz kogoś po lewej stronie jak na prawilnego kierowcę przystało, a wtem ktoś zjeżdża na lewy pas. Uwierzcie mi, nie da się tego opisać słowami na tyle obrazkowo, żeby to zrozumieć. Ale to nie jedyne irytujące zachowanie na drodze. Nie wspomniałem o jeździe pod prąd, zawracaniu przez rów rozdzielający kierunki jazdy, jazdę na „długich” światłach i tego typu rzeczy, za które w normalnym kraju dostaje się srogie mandaty, a tutaj są powszechnie akceptowalne. Jak powszechnie akceptowalna jest niższość przechodnia w porównaniu do kierowcy. Chyba ani razu nie zdarzyło mi się, żeby któryś kierowca zechciał ustąpić mi pierwszeństwa na pasach. Na pasach. Ani razu. 8 miesięcy. Sorry, ale nawet w Polsce, w której mamy sobie dużo do zarzucenia pod tym względem by się to nie zdarzyło. A to tylko pojedyncze przypadki zachowań, które doprowadzają do szewskiej pasji.

Gdzieś w mediach tureckich padła informacja, że kraj ten zamierza do 2023 dołączyć do „Europy”. Zamierzenie bardzo odważne i sporo w nim zapędów samobójczych z uwagi na różnice kulturowe pomiędzy przedsionkiem islamu, a laicko – katolicką Europą. Ale to nie główny problem. Problem to zacofanie. To jest coś, co ja pamiętam jak byłem dzieckiem. Mam 28 lat, ale ciągle pamiętam te chamskie restauracje, w których poziom obsługi przyjmował wartości ujemne, w których serwowane jedzenie nie miało z pojęciem „posiłek” nic wspólnego. Pamiętam lokale jadalne, w których można było zapalić fajkę bez żadnego problemu. Coś nie do pomyślenia w naszej nowej „fit” Europie. Ciągle uważam, że plan Europa 2023 jest do zrealizowania, ale jestem w opinii, że musiałaby nastąpić drastyczna zmiana pokoleniowa. Dramatyczna wymiana pokoleń, może to się już zaczęło, bo widać to po „gospodarczych” aspektach. Kraj niewątpliwie ma duże tempo rozwoju, wykazuje pewne dobre cechy kapitalizmu takie jak bogacenie się społeczeństwa (powolne, ale jednak), ale widać też tak wszechobecną marginalizację czyli poszerzające się zubożenie już ubogich. Jednak mam swoją teorię na ten temat i uważam, że Turcy wyciągają z Europy tylko to co im wygodne. Ciągle jest społecznie dozwolone, żeby można było wyrzucać śmieci na ulicę… ciągle nie dba się o porządek. Choć to taki piękny kraj. Obdarowany przez naturę bardzo szczodrze, ale niestety dostali to ludzie, którzy pojęcia „natura” w swoim słowniku nie uznają albo zwyczajnie je ignorują. Mam wrażenie, że nie chcą wykorzystać potencjału i właśnie dlatego uważam, że plan 2023 nie wyjdzie. Że nie wystarczy sława K. Ataturka żeby pociągnąć Turcję do Europy. Chyba, że wejdą tam siłą.


Niebieski meczet za dnia.
Kończąc tę notkę spoczywam na lotnisku w Monachium, popijając dobrą włoską kawę. Ciężka praca się opłaca jak to mówią. I żywię tylko nadzieję, że nie przyjdzie mi się już spotkać z Turcją w postaci „pracowniczej”. Myślę o tym, że kiedyś tam wrócę, na pewno. Aby zaliczyć lot balonem nad Kapadocją tudzież podpłynąć swoim jachtem (hahah, na bank) do KFC w Cesme. Obym tylko nie musiał tam za długo mieszkać i nie „wczuwać się” w ten styl życia, który tak bardzo zalazł mi za skórę.